Wielu polityków Platformy Obywatelskiej dokonuje ostatnio godnych podziwu wygibasów retorycznych (a raczej erystycznych), aby wyjaśnić rodakom, dlaczego w próbach rozwiązania kryzysu ukraińskiego brakuje polskiego głosu. Jedni powołują się na wykluczający nasz udział „format normandzki”, drudzy twierdzą, że lepiej iż nie uczestniczymy w rozmowach, które niewiele lub zgoła nic nie dają, inni po prostu wymownie milczą.
Trudno się im wszystkim dziwić. Skoro Polska jest wyraźnie pomijana (by nie rzec: lekceważona) w debatach na najważniejszy obecnie temat w polityce międzynarodowej, trzeba to jakoś tłumaczyć i usprawiedliwiać.
Ale mamy przecież „swojego człowieka” na europejskich szczytach, który z racji pełnienia swojej funkcji powinien w tej sytuacji często i zdecydowanie zabierać głos. To przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk.
Były premier RP jest dzisiaj w bardzo wygodnej sytuacji: występuje jako reprezentant całej Europy, a nie tylko Polski. Nie krępują go więc żadne wewnątrzunijne układy i porozumienia, może więc jasno oraz konkretnie wyrażać swoje poglądy jako przywódca jednej z najważniejszych na naszym kontynencie instytucji politycznych.
Niestety, w ogóle nie wykorzystuje tej ogromnej szansy, ograniczając się do wydawania rzadkich komunikatów, że prowadzi konsultacje z przywódcami UE na temat „kolejnych kroków”, powtarzając banały o potrzebie „zwiększenia kosztów (dla Rosji) agresji na wschodnią Ukrainę” oraz pomocy w deeskalacji konfliktu i ubolewając, że mimo porozumienia z Mińska „wciąż giną ludzie”.
Takimi wypowiedziami kreowany przez mainstreamowe media w Polsce na „króla Europy” Tusk kompromituje nie tylko siebie, ale również wysoki urząd, jaki obecnie pełni. Cały świat może się teraz przekonać, jak miernym i mizernym politykiem jest były premier naszego kraju.
Jerzy Bukowski