Tekst ten poświęcam Romie, niemowlęciu zesłanemu do Kazachstanu.
W odpowiedzi na poprzedni wpis napisała dzisiaj:
Mnie wywieziono z dworu mego Dziadka, miałam 4 miesiące, Mamusia 22 lata , PraBabcia miała chyba 88-90 lat i Dziadek mąż córki PraBabci chyba z 70. Nas wywieźli o 3ciej rano 10 go Stycznia, w 1940 roku. Byliśmy w Kazachstanie, 2 i pół do 3ch lat.
Tatuś Kapitan Rom Michniewicz walczył kolo Warszawy przeciw Niemcom …potem z Andersem we Włoszech etc etc…Wyjechaliśmy z Armią Andersa do Persji…potem Syrii, Libanu, Europy-przez Węgry i do Anglii…potem do Włoch i Francji mierząc do Polski, ale niestety Komunizm był wówczas w Polsce, wiec pojechaliśmy do Nowej Zelandii…potem do Australii…i tu ja przyjechałam na wyższe studia w Ann Arbor Uniwersytecie w Michigan, USA…i tu już zostałam… Odwiedzałam Rodziców w Australii aż do ich śmierci …co drugi rok… Tak to było życie SYBIRACZKI….Romy Michniewicz-King.
Roma pozostała Polką w USA, ustawicznie działała jako ambasador polskości. Czas wygnania poza Ojczyznę poświęcała krzewienie pamięci o Polsce wśród Polonii i amerykańskiego środowiska, organizowała występy, uroczystości, spotkania i reklamowała je własnym sumptem, spotkałam ją cztery lat temu w Warszawie, wciąż to czyniła coraz bardziej samotna w tym. Jej wielki szacunek do Rodziny wyrażony pisaniem dużą literą słów Mamusia, Tatuś…takie to było wychowanie pokolenia wymordowanej polskiej inteligencji.
A co czynią przedstawiciele polskich placówek dyplomatycznych? Czy zostało wysłane im przez zatrudniające ich MSZ zalecenie uczenia rocznicy wywózki 10 lutego 1940?
Na czym polega przewaga Żydów? Na tym, że chcą i potrafią o swoim nieszczęściu opowiadać, choć było ono cząstką tego co wydarzyło się podczas II wojny światowej, podczas której zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi– z rozmowy ks. profesora Waldemara Chrostowskiego z Grzegorzem Górnym.
Marian Mikołaj Jonkajtys Na zesłaniu w Kazachstanie
Zapamiętałem i opowiadam 1940-1946
Kazachstan, Miejsce zesłania
7 maja 1940 roku dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Ciężarówki zatrzymały się w centrum Siewiernego, obok dwóch równolegle do siebie postawionych piętrowych budynków z czerwonej cegły, zwanych, jak się później dowiedzieliśmy karkasami. Przed nimi stali przedstawiciele dyrekcji.
Nie wolno było schodzić z „maszyny” (ciężarówki), dopóki nie sprawdzono nazwisk wpisanych na listach. Następnie polecono nam wyładować i przenieść bagaże do wskazanego pokoju na parterze jednego z tych „okazałych” domów. Pokój miał jedno okno i około 20 m2. W tym jednym pokoju zakwaterowano rodziny: panią Brajczewską z trójką dzieci, w tym z kilkumiesięcznym Januszem, panią Załuskową z dwoma synami, panią Szymanowską z jej małym Jureczkiem, Stacha Szkodzińskiego z bratem Kazikiem i nas, tzn. Edka, Jadzię, Ziutkę i mnie, razem 15 osób, w tym dwa niemowlaki.
(…) 23 maja przed południem przyszedł Kazach z biura sowchozu i powiedział, żeby nasze rodziny, tzn. Jonkajtysów i Szkodzińskich, były gotowe na wyjazd do Ogrodów.
(…)Woły bardzo powoli ciągnęły wóz, tak że te parę kilometrów od przeprawy do „osiedla” jechaliśmy dłużej, niż trwała jazda ciężarówką. W tym czasie poznaliśmy bliżej naszych „wozaków”. W kraju byli rolnikami, ich rodziny wywieziono, tak jak i nas, 13 kwietnia.
Pan Józef Kamiński (lat 60) – wdowiec zesłany ze swymi dziećmi – dwiema córkami: Bronisławą (lat 22) i Jadwigą (lat 20) oraz synami: Józefem (lat 16) i Stanisławem (lat 14), oraz dwiema siostrami w wieku 60-65 lat. Drugi pan to Halicki, imienia nie pamiętam, wywieziony w wieku 30 lat z żoną i kilkuletnim synkiem.
Ziemna chata
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, było już bardzo ciemno. Naszej rodzinie wskazano chatę. Rozładowaliśmy się po ciemku, a rodzina Szkodzińskich pojechała dalej. Nasza chata wyglądała jak jakaś góra ziemi z małym otworem wejściowym, zupełnie jak nora. Zaczęliśmy wnosić nasze bagaże do chaty. Mama i Edek poszli pierwsi. Drzwi były niskie zarówno w sieni, jak i dalej w izbie. Mama, uprzedzona przez Edka, przeszła bez problemu przez pierwsze, ale już przy drugich za wcześnie wyprostowała się, uderzyła o belkę nad drzwiami, upadła i straciła przytomność
Edek starał się pomóc, a Jadzia szybko odszukała w naszych bagażach świecę i rozświetliła wnętrze. Na szczęście było to tylko zamroczenie i po wypiciu wody z butelki mama odzyskała sprawność, ale potem już nie wychodziła. My dzieci nie musieliśmy się schylać, przenosząc bagaże, ale trzeba było bardzo uważać, bo przy nikłym świetle świecy i nierówności podłogi o upadek było nietrudno.
Umęczeni wnoszeniem naszych rzeczy, oszołomieni widokiem ciemnych ścian, sufitu z gałęzi, bez jedzenia pokładliśmy się do snu w ubraniu na nasze toboły, przykrywając się kocami. Szybko wszyscy zasnęliśmy, lecz na krótko. Z sufitu-pułapu zaczęły spadać pluskwy, a z podłogi pchły rozpoczęły swoje harce. Przybył nowy transport ludzkiej krwi, więc pracy miały dużo i wyżerkę dobrą. My zmuszeni zostaliśmy do walki z tym robactwem. Noc była zarwana, ale że latem noce są krótkie, to jakoś to przeszło. Byliśmy niemiłosiernie pokąsani, wieczorem nad rzeką przez komary, a teraz przez pluskwy i pchły. Kiedy sobie o tym przypominam, choć minęło sporo lat od tego dnia i nocy, to zawsze odczuwam swędzenie skóry i czuję zapach pluskiew.
Zaczęło świtać i przez małe okienko i wyrwę w szczytowej ścianie wpadły pierwsze promyki słońca. Ujrzeliśmy wówczas, najpierw niezbyt wyraźnie, wnętrze naszej izby. Widok był okropny; ściany z ziemi, nieotynkowane, sufit z gałęzi stanowiący jednocześnie dach, niezbyt starannie obłożony darniną, bo przez dziury widać było niebo. Podłoga – klepisko z licznymi nierównościami, drzwi z desek nieheblowanych, zbitych niezbyt starannie, ze szparami, bez klamek, a tylko z takim otworem na rękę. Na środku izby komin z małą płytą kuchenną, bez fajerek i drzwiczek. Przy ścianie szczytowej spora kupa gnoju, słomy i trzciny.
W notatkach Edka natrafiłem na wiersz „Kazachskie Ogrody” napisany przez pana Kazimierza Bednarza, mieszkańca Ogrodów od jesieni 1941 do lutego 1942 roku. Przytaczam go w całości dla lepszego zrozumienia, jak mieszkali ludzie w Ogrodach.
Kazachskie Ogrody
Nie ma jak to w Ogrodach,
Życie płynie nam w wygodach
Z darnej ziemi mamy chatki,
A w nich wielkie niedostatki.
A podłoga to, o dziwo,
Opuść oczy, popatrz żywo,
Czarna ziemia, góry, doły.
Są wąwozy i parowy.
W chatkach sufit razem z dachem,
Gdzie żyjemy wciąż pod strachem,
Bo jak kiedyś przyjdą deszcze.
Będą pływać nasze wieszcze.
W oknach szyby są nie wszędzie,
Bo tymczasem siano będzie,
A to siano całe lata,
Gnije w oknach w naszych chatach.
Ściany pięknie malowane,
Kiziak w deseń układany.
Deseń prawie wyśmienity,
Wykonany przez kobity.
I konstrukcja pieców dziwna,
Nie ma drzwiczek, nie ma szybta,
A do zakrycia komina
Służy w woreczku glina.
Z gliną trzeba biec na dach
Gdy mróz chwyciże aż strach
Aby chociaż tam od góry,
Zakryć komineczku dziury.
Przez drzwi również wiatr wieje,
Ale człowiek ma nadzieję,
Że jak je obłoży sianem
To się zaśnie, choć nad ranem.
Bożena Ratter