Fundacja Kresy – Syberia
Dziś jest 10 lutego, 77 rocznica gorzko zamarzniętej nocy w 1940 roku, gdy Sowieci włamali się do domów tysiąca śpiących rodzin, w tym mego własnego ojca. Dali ludziom zaledwie kilka minut, pod zbrojną strażą, aby zebrać swoje rzeczy i zmusili ich do opuszczenia domów, pakując do pociągów towarowych na wygnanie do pracy przymusowej w dalekiej głębi Rosji.
Kilka lat temu, przygotowaliśmy kampanię, by zapamiętać tę masową deportację i kolejne fale, które nastąpiły po niej. Zapal znicz dzisiaj w ich pamięci i odwiedzić naszą specjalną stronę internetową www.10luty1940.pl
„Ostatnim spojrzeniem ogarnęłam nasz sypialny pokój. Różowy abażur sączył różowe światło. Na ziemi walał się przewrócony nocnik. Przywiązałam go do kosza z prowiantami. Żołnierze wyprowadzili nas przed dom. Na drodze stała chłopska furmanka, zaprzęgnięta w parę koni. Noc była ciemna i chłodna. Złożyliśmy na furę walizki i worki w takiej ciszy, jakbyśmy układali na katafalku ciało zmarłego człowieka. Usadowiliśmy się ciasno na tobołku z pościelą. Stuknęły końskie kopyta o bruk. W mroku zamajaczył krzak róży. To nie był zwyczajny różany krzak. Jego ukwiecone latem gałązki opadały wokół pnia, tworząc dużą parasolkę, pod którą często chowała się moja mała. Pomyślałam sobie, że jeśli nikt nie będzie go w maju podlewał, uschnie. Pomyślałam sobie również, że koniecznie w tej chwili powinnam zapłakać. Wymagała tego prosta przyzwoitość. Żegnałam przecież własny, budowany kilka lat dom. Dom, w którym rodziłam dzieci. Którego ściany stroiliśmy w obrazy i kilimy. Wokół którego siałam nasturcje i sadziłam pomidory. Łzy nie chciały być posłuszne. Ciężar ich ugrzązł gdzieś aż w żołądku. Wyzbyć się go jednak nie mogłam. Dziwiłam się, że moje dzieci także nie płaczą, choć w ciemności widziałam ich wystraszone oczy. Z obu stron drogi co sto metrów patrzyli na nas żołnierze w pełnym rynsztunku. Trzymali „na ostro” karabiny, z lekka je pochylając. Zupełnie jakby się nam kłaniali. Na drodze dużo fur. Na nich ciche, nie płaczące kobiety i dzieci. Milczący, bez księdza, kondukt pogrzebowy. Stukały podkowy. Branka się zaczęła.
Czerwony, długi łańcuch bydlęcych wagonów. Na razie bez parowozu. Jeszcze jedna walizka. Jeszcze jeden tobół. Koszyk. Bańka. I nagle zgrzytliwy, ciężki chrobot żelaznej zasuwy. Zatrzaśnięto drzwi. (…)
Naprzeciw mnie siedziała półżywa młodziutka matka o bardzo niebieskich oczach i zadartym nosie. Na pewno matka. Ruch, którym obejmowała śpiące niemowlę, był tak wymowny, że nie można było na ten temat mieć jakichkolwiek wątpliwości. W tej chwili była to chyba najbardziej smutna matka na świecie. Jej małe nie miało suchych pieluszek. Były ich dwa tuziny, ale zapakowane w jakiejś walizce, granatowej w brązowym pokrowcu. Jak ją znaleźć w stosie kilkudziesięciu spiętrzonych pod sam sufit bagaży? Może by się i znalazła, ale jak ją stamtąd wytaszczyć?
Wyciągnęłam ze swojego tobołka jakiś stary ręcznik i podałam go matce. Podziękowała mi spojrzeniem ciepłym, macierzyńskim.
-Córeczka? — spytałam raczej z uprzejmości. -Tak. To zresztą widać od razu, prawda? Taka drobniutka. Ma dopiero osiem dni. Jest bardzo grzeczna. Prawie nie płacze… Jak pani myśli? Czy w drodze będą nam dawać gotowane mleko?… Bo ja mam strasznie mało pokarmu. Lękam się, żeby mi w ogóle nie zaginął. Muszę moją Basię dokarmiać.
(…)Ale nie mogę klęknąć, panie kochanieńki. Nogę mam sztywną. Już dwadzieścia lat nią nie władam. Starość, szanowny panie, starość! Dziewięćdziesiąt jeden lat, panie kochanieńki. Do setki dochodzę. Wnuków, prawnuków i praprawnuków już nie zliczę. Też koło setki. -To czemu jedzie pan samotny? – pytaliśmy. -Bo moja rodzina w Siedlcach. W Siedlcach, panie kochanieńki. Tylko jedna wnuczka wyszła za mąż do Trembowli. U niej mieszkałem. Uciekła w ostatniej chwili z córką do Lwowa. Dowiedziała się, że będzie wywóz. Zostawiła mnie w domu, żebym pilnował rzeczy. Myślała, że takiemu staremu, jak ja, dadzą spokój. ..Dotknął wzrokiem młodziutkiej pary, przytulonej do siebie pod sufitem. – Przedwczoraj się pożenili. Takim to dobrze – szepnął, gorzko się uśmiechając – im nawet ta dziura teraz pachnie. Miodowe miesiące!
(…) Im nie było za ciasno, choć przed wieczorem żołnierz wepchnął do wagonu jeszcze jedną rodzinę: ciężarną kobietę z czworgiem dzieci, z których najstarsze, córka, miało lat czternaście, a najmłodsze, syn, cztery. Nie mieli ze sobą żadnych bagaży, a chłopak był bez butów. Przez podarte skarpetki widać było niezbyt czyste nogi. Kobieta zawodziła rzewnie, po chłopsku. -Ludzie! Ratujta! Pomóżta! Matko najsłodsza! Co ja pocznę? Ani pierzyny! Ani poduszki! Ani bocheneczka chleba na drogę! Ani jednej koszuli na zmianę! -Czemu pani nie zabrała ze sobą rzeczy? – spytałam. – Bo mnie wzięli z lasu, paniusieczku! Z lasu mnie wzięli!… Kiedy usłyszałam, że z naszej wsi biorą ludzi do Rosji, tom dzieci za ręce i przez płot! Przez łąkę! Do lasu! Schowaliśmy się w zagajnik i czekamy. Myślałam, że sobie pójdą, a nas zostawią. Może by i ostawili, ale ktoś przyuważył i doniósł, że się kryjemy… I przyjechali furmanką do lasu, i wzięli. Tak jak my stali. Prosiłam, żeby nawrócili furmanką do wsi. O dolo moja! Jakże ja wyżywię tę czwórkę?… Piąte w drodze.. Czym owinę… Dwanaście pieluch z obrąbkami w domu.
(…) Było już ciemno, gdy żołnierze odegnali od pociągu naszych znajomych, krewnych. O godzinie dziesiątej stuknęły o siebie zderzaki. Przystawiają parowóz — pomyślałam. Wydało mi się, że cała cierpnę.Dzieci, zmęczone wrażeniami, spały w ramionach matek. Było tak cicho, że słyszałam własny oddech. O północy parowóz stęknął. Żelaza kół zgrzytnęły. Miałam wrażenie, że poruszyło się całe niebo, wygwieżdżone dziś i jasne, listonosz zaintonował „Serdeczna Matko”. Melodię, zrazu nieśmiało, podchwycili wszyscy. Zagłuszyła ona płacz zbudzonej Basi, stukot kół i gwizd parowozu. Wychyliłam przez okno głowę. W pędzie uciekającego powietrza drgały rozśpiewane głosy sąsiednich wagonów. Śpiewał cały pociąg.
W Husiatynie otoczyła nasz eszelon gromada rodaków. Wszyscy z ostatnimi darami na drogę. Żegnali. Błogosławili. Płakali. Rzucali do okienek placki, suchary, pieniądze, gotowane jaja.Po przesiadce do wielkich rosyjskich wagonów ruszyliśmy ku dawnej polsko-sowieckiej granicy. Udało mi się dostać do okienka. Ogarnęłam ostatnim spojrzeniem skrawek ziemi, która do niedawna była jeszcze polska. Padał ulewny deszcz. Mimo to ludzie nie odchodzili z peronu. Powiewali chusteczkami. Biegli za pociągiem. Jakiś siwy mężczyzna zdjął z głowy kapelusz ruchem takim, jakim się go zdejmuje na widok idącej z krzyżem procesji. Stał z odkryta głową, póki go nie minął ostatni wagon. Jego moknące w strugach deszczu włosy przysłoniła mi mgła. Usłyszałam własne ciężkie westchnienie. Ostatnie westchnienie w ojczyźnie. Pociąg minął dawny szlaban graniczny.
(…) Coraz trudniej było utrzymać harmonię we współżyciu zamkniętych 72 osób, w tym 28 dzieci. Głodne, ściśnięte, wytrącone z równowagi, usiłowały wyładować swoją paraliżowaną ruchliwość wokół dziury klozetowej, stanowiącej wspólną, naturalną granicę między dwiema połówkami wagonu. Było to miejsce najbardziej zapalne. Na trasie Żytomierz – Kijów zanotowałam tylko dwa dni, w których nie lała się krew z nosów naszych pociech. Plac dziecięcych „maratońskich biegów” był jednocześnie miejscem przeznaczonym do odbierania w oznaczonym czasie dwóch wiader zimnej wody do mycia i dwóch wiader kipiatku do picia. Kipiatok po skrupulatnym dzieleniu go przez Starostę na siedemdziesiąt dwie porcje, miał smak pomyj, w których wypłukano tłustą myjkę”.
Młodziutka matka piła tylko trzy łyki. Resztę zostawiała na „kąpiel” córeczki Basi. Straciła pokarm, zapas mleka podany przez okno w Husiatynie skończył się. Listonoszowa, patrząc ze współczuciem na otępiałą ze zgryzoty młodą matkę, poradziła nakarmić Basię rozmoczoną w kipiatku tartą bułką. – Co pani szkodzi spróbować? I tak umrze, i tak! A może akuratnie nie zaszkodzi? Może Matka Boska Karmiąca pomoże? Widocznie Matka Boska Karmiąca pomogła. Bo Basia nakarmiona łyżeczką dobrze rozmoczonej, osłodzonej i wyciśniętej przez rzadką szmatkę bułki, nareszcie na całą godzinę zasnęła.
(…) Jechaliśmy głębokimi lasami. Stacje rozsiane rzadko. Co sto, lub dwieście kilometrów. Zdarzały się stacyjki, obok których nie było nawet jednego mieszkalnego domku. Nie dostawaliśmy ani zup, ani kipiatka. Słońce dokuczało coraz bardziej. W dzień kąpaliśmy się we własnym pocie. W nocy wycieraliśmy go w pierzyny. Piliśmy surową wodę z rowów. Żółtą, pachnącą siarką lub naftą. Matka Basi wyżebrała trochę wody gotowanej od maszynisty parowozu. Pachniała żelazem, ale ratowała życie dziecka. Mały, pomarańczowego koloru półtrupek nie rósł, nie przybywał na wadze, ale jakimś cudem żył. Wszyscy twierdzili, że karmiła go Matka Boska Karmiąca. Czasami wątlutki płomyk życia zdawał się gasnąć. Wtedy zawsze trafiało się, jak mojżeszowa manna na pustyni, mleko. Bywało, że pociąg nasz stawał daleko przed stacją dla nabrania wody lub reperacji parowozu. Wówczas przychodzili do naszych wagonów wieśniacy. Za kolorowy łaszek lub ręcznik – połotience przynosili gotowane jajka i gotowane mleko. Przeważnie kozie. Tylko dzięki temu Basia wegetowała. A nawet po swojemu wyrażała radość życia, objawiającą się tylko dla matki zrozumiałymi dźwiękami, podobnymi do miauczenia kociaka. Przed Omskiem wydawało się, że dla małej wybiła ostatnia godzina. Nie było przez kilka dni kipiatka, nie było ludzkich osiedli, pociąg gnał jak trąba powietrzna, nie zatrzymując się na małych stacjach. Nie widzieliśmy przez okno ani krów, ani kóz, ani żadnego śladu ludzkiego bytowania. Skończył się również zapas tartej bułki, zabranej przypadkowo przez jedną z kobiet.
Głód, smród, wszy, pojękiwania Basi, strach przed mrozem i głodem – wszystko to razem zwróciło ludzi ku sile nadprzyrodzonej. Modlili się wszyscy. Wierzący i niewierzący. Cały dzień słyszało się litanie, koronki, nowenny, pobożne pieśni. Ludzie przyrzekali, ślubowali piesze pielgrzymki do Częstochowy, Kalwarii, Ludźmierza. Na gołych kolanach! O suchym chlebie! Byle tylko Bóg pozwolił im te antychrystowe czasy przetrwać i wrócić do ojczyzny.
(…) Jakaś kobieta o skośnych oczach przyniosła dzbanek surowego mleka. Nie zaszkodziło Basi. Dzieciak był przeraźliwie chudy, ale wyraźnie zahartował się przez te cztery tygodnie podróży jak Cyganiątko. Kobieta nie rozumiała po rosyjsku. Jej mowa przypominała do złudzenia gdakanie starej kwoki Na migi pokazywała, że nie chce za mleko pieniędzy, tylko coś do ubrania. Matka Basi podarowała jej sukienkę. Prosiła o dalsze porcje mleka, ale przegotowanego. Listonoszowa zgorszona była taką rozrzutnością: Niedługo odda pani ostatnią koszulę z grzbietu. Wróci pani do kraju z listkiem figowym.
Matka Basi śmiała się: – A choćby z listkiem, aby z Basią. Wiecie co, panie? Gdy wrócę do kraju to zaraz za pierwsze pieniądze kupię sobie obraz… Matki Boskiej Karmiące. To będzie strasznie głupie i śmieszne… -Dlaczego śmieszne? — zagadnęła z oburzeniem Listonoszowa.
-Bo ja… jestem protestantką.”
(…) Pod wieczór żołnierz odsunął drzwi na całą szerokość. Obok niego stał milicjant. Władze wojskowe oddawały nas w ręce władz cywilnych.
– Wychodit!
Wychodzić! Ba! Nie było to wcale łatwe. Nogi skurczone przez cztery tygodnie nie chciały chodzić! Dotknęłam stopami ziemi. Zawróciło mi się w głowie, jakbym wypiła kielich mocnego wina. Jakbym kołysała się w chmurach. – Pan Bóg wiedział, do czego stworzył nogi – pomyślałam z czułością. Nad nami świeciło słońce. Wielkie, czerwone jak zorza. Za nami siedem tysięcy kilometrów krzyżowej zaiste drogi. Przed nami – w całym majestacie azjatyckiej urody bezkresny, bezdrzewny… step… step… step.
(fragmenty powieści Marii Jadwigi Łęczyckiej „Zsyłka”)
W Warszawie, w edukacyjnej siedzibie IPN Przystanek Historia 10 lutego (piątek), godz. 16.00 odbędzie się wernisaż wystawy prac profesora Stanisława Kulona Świadectwo II. 1939-1946 z udziałem autora. Uroczystość odbędzie się w 77 rocznicę pierwszej deportacji obywateli polskich do ZSRR.
Stanisław Kulon urodził się w 1930 r. w Siółku (Sobiesko) w kresowym województwie tarnopolskim. 10 lutego 1940 r. Sowieci wywieźli go wraz z rodziną na Ural. Przyszły rzeźbiarz pisał o tych latach: „dla zesłańców nie było szans na życie na tej bezdusznej ziemi (…) Wszyscy byliśmy przeznaczeni do masowej zagłady”. Głód, mróz i praca ponad siły stały się przyczyną śmierci ojca, matki i trzech młodszych braci Stanisława. On sam, wraz z dwójką ocalałego rodzeństwa, trafił do sowieckiego domu dziecka. Z „nieludzkiej ziemi” udało im się powrócić w marcu 1946 r.
Bożena Ratter