Artykuł Wojciecha Popkiewicza, artysty i reżysera z Wrocławia.
Na pograniczu Argentyny, Paragwaju i Brazylii oglądałem ten przyrodniczy cud świata- wodospady Iguazu. Kiedyś wcześniej widziałem je na ekranie w przejmującym filmie „Misja”, tak bardzo chrześcijańskim i antykościelnym zarazem. Sceny obrony krzyża przez Indian teraz kojarzą mi się z Krakowskim Przedmieściem roku 2010, choć tam na szczęście nie padły strzały. Natychmiast też refleksja: Dlaczego, jako naród rzecz jasna, nie obroniliśmy krzyża kilkaset metrów od miejsca, gdzie zstąpił Duch Tej Ziemi ? Wróćmy jednak do Ameryki Południowej,a dokładniej do Brazylii.
Dobę drogi autem od wielkich wodospadów docieram do Rio de Janeiro, miasta nieporównywalnego z żadnym innym na świecie .Właściwie to dwa miasta w jednym. Jeszcze z autostrady widać wzgórza pokryte tysiącami slumsów, na których co prawda szczerzą się telewizyjne anteny. Wzgórza są z litej skały i dopiero pokonując przebite w nich tunele wjeżdżamy do tego drugiego miasta, które potrafi zachwycić najbardziej znudzonego przybysza. Teraz dopiero widać zielony szczyt Corcovado uwieńczony statuą Zbawiciela .Ostatni raz jego widok poraził mnie z ekranu telewizora, kiedy to na uroczystości zamknięcia piłkarskich mistrzostw świata Chrystus pojawił się na tarczy zachodzącego słońca, jak wielki znak dla co najmniej miliarda Ziemian oglądających transmisję. Być w Rio i nie dotrzeć do jego stóp byłoby bluźnierstwem. Corcovado jest górą o wysokości 712 metrów, a więc tyle co Ślęża.
Jednak wznosi się bezpośrednio od poziomu morza, zbocza jej są strome i całe porośnięte pozostałością subtropikalnej dżungli . Tworzy ona największy park miejski na świecie i jest pod ochroną. Turyści mogą ją podziwiać z wagonika kolejki zębatej. Jedziemy wraz z miejscową kapelą, która gra po drodze w rytmie brazylijskiej samby. Na ostatnie sto metrów przesiadamy się do przeszklonej windy. Potem jeszcze kilkadziesiąt schodków by znaleźć się na niewielkim tarasie u podnóża monumentalnej figury Chrystusa Zbawiciela.
Japończycy natychmiast uruchamiają aparaty i wydają okrzyk zawodu. Otóż nie da się sfotografować nikogo z całym posągiem w tle. W kadrze aparatu oprócz człowieka znajdą się w najlepszym razie chrystusowe kolana. Dopiero schodząc schodami do niewielkiej kawiarenki można uchwycić całość. Pozostaję jeszcze przy Chrystusie spoglądając w dół. Widok zapiera oddech. Miasto okalające oceaniczną zatokę z plażami i skałami. Morze błękitu zderzające się aż po horyzont z morzem zieleni. Chrystus może tu być dumny z boskiego stworzenia, zwłaszcza, że nie widać stąd ludzkich problemów. Pewno ma jednak swój wielki zoom. Wtedy na jego twarzy pojawia się też bolesny frasunek.
Widzi przecież także Irak, Syrię, Nigerię, Libię. Tam tysiące chrześcijan mordowanych jest w okrutny sposób przewyższający, zwłaszcza swą skalą, zbrodnie starożytnych Rzymian. Świat zajęty biznesem i konsumpcją niemrawo reaguje na apele papieża Franciszka. W chwili, gdy czytasz ten tekst ginie co najmniej jeden chrześcijanin. Chrystus z koptyjskiego, spalonego kościoła i z ukraińskiej ikony roni łzy. Tu w Rio, w Ameryce Południowej jest jednak widoczna Jego potęga .Ramiona ogarniają świat i przesłanie miłości jest jednoznaczne dla tych, którzy potrafią je dostrzec.
Ze wzgórza Corcovado idzie też mocny przekaz do naszego Krakowa, gdzie tak jak do Rio, zjedzie co najmniej milion wspaniałych młodych ludzi .
Oni są przecież nadzieją na dobrą zmianę na świecie i w Polsce. Pod ramionami Chrystusa odbędzie się też za chwilę Olimpiada. Jej idee są całkowicie zbieżne z religią miłości, z przesłaniami Zmartwychwstałego. Szlachetne, sportowe współzawodnictwo wyklucza wojnę. Tak bywało w starożytności. Bolejmy więc, że tak nie stanie się dziś. Trudno bowiem uwierzyć, że podczas igrzysk w Rio nie padną gdzieś na świecie śmiercionośne strzały. Módlmy się, by ludzkość nie cofnęła się o wieki .Niech olimpijski znicz pokoju pod ramionami Chrystusa zapłonie z przestrogą i nadzieją.
Wojciech Rohatyn Popkiewicz