Brak zaufania obywateli do swego państwa czyni go niepełnowartościowym, ułomnym i, co najważniejsze, niesprawiedliwym – pisze lwowski historyk Wasyl Rasewycz.
Długa historia stosunków między Ukraińcami a władzą państwową zakończyła się wreszcie powstaniem w 1991 roku własnego państwa. Ze względu na społeczną strukturę narodu, ukonstytuowaną w warunkach pewnego rodzaju wewnętrznego dualizmu, spowodowanego całkowicie odmiennym doświadczeniem w różnych administracyjno-politycznych formacjach, stosunek obywateli do państwa był bardzo zróżnicowany. Brał początek w galicyjskim legitymizmie i kończył się naddnieprzańską anarchią. Starzy galicyjscy legaliści swego czasu zmuszeni byli pod presją warunków ustąpić wpływom młodych radykalnych nacjonalistów, którzy od początku głosili: „Nasza władza musi być straszną!”. Z kolei naddnieprzańska anarchia została przez bolszewicką dyktaturę wykorzystana, a następnie stłamszona.
Będąc w składzie Polski międzywojennej, Ukraińcy nie zdołali osiągnąć autonomii kulturowo-narodowej: częściowo z powodu nieustępliwości szowinistycznej endecji, częściowo zaś przez radykalizm ukraińskich nacjonalistów. Ci maksymaliści nie dostrzegali półtonów. Stawiali przed sobą szerokie cele, do realizacji których Ukraińcom brakowało wewnętrznych zasobów. Zrozumiałe, że młodzież nie była gotowa odstąpić od wyznaczonego celu, więc jako jedyny wariant pozostawała orientacja na siły zewnętrzne. Tą siłą, która mogła zniszczyć ukraińskich „wrogów historycznych”, była niestety niemiecka Trzecia Rzesza. Odtąd więc wszystkie koncepcje i wersje walki o utworzenie ukraińskiego państwa były ściśle związane z planami nazistowskiej Trzeciej Rzeszy. O ideowych treściach tych koncepcji nie warto nawet wspominać. W naszych czasach absolutnie nie nadają się do podręczników historii jako przykład budujący.
Otóż, ukraińscy radykalni nacjonaliści walczyli przeciwko państwu polskiemu wszelkimi dostępnymi i niedostępnymi środkami, zupełnie wykluczając ze swego arsenału metody parlamentarne. Paradoksalnie, nienawiść do państwa polskiego uczyniła z nich nie tylko terrorystów, ale i przekonanych przeciwników systemu. Dlatego legalne i centrowe Ukraińskie Narodowo-Demokratyczne Ugrupowanie (UNDO) było dla radykalnych nacjonalistów nie mniej groźnym, ponieważ dopuszczało współpracę z Polską i odciągało uwagę Ukraińców od nacjonalistycznej rewolucji, o której tak marzyli. Czyli, walcząc o przyszłą niezależną Ukrainę, nacjonaliści faktycznie demonstrowali zachowanie antysystemowe.
Proklamowanie 30 czerwca 1941 roku we Lwowie Aktu odnowy państwowości ukraińskiej było działaniem skierowanym raczej na walkę wewnętrzną w obozie nacjonalistycznym, aniżeli realnym zamiarem budowy państwa ukraińskiego. Któż o zdrowych zmysłach będzie twierdził, że Niemcy tolerowaliby na swoim okupowanym terenie dowolny, nieuzgodniony z nimi twór państwowy. Albo więc ci, którzy ogłosili ten akt byli niezupełnie adekwatni, albo „proklamacja” miała dla nich znaczenie wyłącznie symboliczne, nie wypełnione żadnym sensem. I tu nasuwa się pytanie: dlaczego w historii państwa ukraińskiego jest tak wiele symbolizmu i tak mało pragmatyzmu?
Swój historyczny Czwarty Uniwersał Rada Centralna ogłosiła właściwie w wagonie pociągu, bo tego wymagały państwa Ententy na rozmowach w Brześciu. Bo, jak mówili, nie możemy siadać do stołu rokowań z regionem federalnym państwa rosyjskiego. To samo powtórzyło się w 1991 roku, gdy ukraińska nomenklatura partyjno-komunistyczna, zląkłszy się Borysa Jelcyna, postanowiła przekształcić USRR w skansen sowiecki, przykrywając go narodowymi symbolami: tryzubem, niebiesko-żółtą flagą i hymnem „Szcze nie wmerła Ukraina” („Ще не вмерла Українa”). Po tym państwo ukraińskie zdjęło z siebie wszelką odpowiedzialność za to, co powinno było czynić go państwem: miejsca pracy, ochronę socjalną, emerytury, praworządność, bezpieczeństwo, sprawiedliwe sądownictwo, gwarancję suwerenności. Od tej chwili Ukraińcy zostali pozostawieni sami sobie. Nadal płacili podatki, ale od państwa nie otrzymywali niczego. Wypłatę mizernych emerytur prowadzono z wielomiesięcznym opóźnieniem, szpitale przeszły na nielegalne samofinansowanie, milicja zajęła się ochroną bandytów, a sędziowie przekształcili miejsca pracy w źródła osobistych dochodów.
W chwili ponownego podziału, a mówiąc ściśle rozgrabienia własności ogólnopaństwowej na Ukrainie, system praworządności nie istniał. W okresie największego zubożenia „skapitulował” system ochrony socjalnej. Państwo postawiło swoich obywateli na granicy przeżycia. Była to swego rodzaju terapia szokowa, ale nie na okres wprowadzania radykalnych reform, a tak po prostu, bez nadziei na przyszłe zmiany. Mieszkańcy Ukrainy Zachodniej początkowo ratowali się handlem czym się dało w sąsiednich państwach lub wracali na wioski, bo w ten sposób łatwiej było się wyżywić. Najgorzej było tym mieszkańcom miast, którzy nie mieli nikogo na wsi. W przemysłowych regionach Południa i Wschodu przedsiębiorstwa razem w pracownikami przechodziły na własność „czerwonych dyrektorów” lub tych, kto zwyciężył w ostatniej strzelaninie.
Jeszcze jedną możliwością przeżycia była niekontrolowana i nielegalna emigracja zarobkowa. Początkowo traktowana jako sezonowa, z czasem przekształciła się w zakładanie nowych rodzin w Portugalii, Hiszpanii, Włoszech. Wcześniej była wprawdzie Grecja, ale bliskość prawosławnych kultur uczyniła to państwo bez perspektyw. Praca milionów Ukraińców za granicą, a szczególnie ich comiesięczne zastrzyki finansowe do szarej strefy gospodarki Ukrainy ożywiły ją do tego stopnia, że prezydentowi Kuczmie i premierowi Juszczence udało się nawet wznowić minimalne wypłaty socjalne obywatelom. Niekontrolowane przez nikogo „zarobkowo-emigracyjne” koszty stały się impulsem rozwoju prywatnego biznesu, szczególnie w dziedzinie usług.
Byli bandyci, którzy zgromadzili znaczne kapitały za pomocą rozboju, postanowili je zalegalizować i przejść do stanu biznesmenów. Klasę ludzi zamożnych powiększyli również urzędnicy, pracownicy organów fiskalnych i służb porządkowych, „działacze” prywatyzacyjni. Taki system z jeszcze jedną gospodarką, ale już „szarą”, nie mógł sprzyjać wypracowaniu w obywatelach poczucia zaufania do państwa. Faktycznie, ludzie nie płacili podatków, aby w zamian otrzymać po prostu uczciwą usługę, lecz dawali państwu wykup. Wiedzieli, że gdy zostaną ograbieni, milicja nigdy nie znajdzie sprawców, a jeśli nawet znajdzie – nigdy nie zwróci zagrabionego mienia. Wiedzieli, że ile by nie wpłacali podatku na opiekę medyczna, to i tak będą zmuszeni płacić za każdy zabieg. Rozumieli, że jeżeli nie posiada się odpowiedniej sumy, żeby przekazać ją przez adwokata sędziemu, to nigdy nie będzie sprawiedliwego wyroku. By żyć na Ukrainie należało nauczyć się wykupywać od państwa. I im mniejszy był „wykup” – tym większe były szanse na godne życie.
W okresie niezależności Ukrainy rozwinął się prawdziwy system udawania. Obywatele udawali, że płacą podatki, a państwo – że coś tam im gwarantuje. Bo powiedzcie, kto chciałby płacić drakońskie podatki wiedząc, że, i tak „na górze” wszystko zostanie rozkradzione? Albo któż zrezygnuje z usług nielegalnego centrum wymiany walut, gdy ma świadomość, że jest ono lobbowane przez przedstawiciela służby fiskalnej? O żadnych reformach nie mogło być mowy. Tak, jak nie było mowy o przywróceniu porządku. Rodzi się tu słuszne pytanie: dlaczego tak się dzieje? Chodzi o to, że jednakowe warunki dla wszystkich były po prostu niewygodne, gdyż pozbawiały możliwości szybkiego wzbogacenia się. System przypominał wyścig sprinterów: kto nie zdążył – ten się spóźnił! Ukraść i wygodnie zainwestować. Nakraść jeszcze więcej i już jako inwestor z zewnątrz, legalnie wyprowadzić kapitał za granicę. Mowa tu o swego rodzaju dyżurnej eksploatacji regionu – bez zbędnych emocji i sentymentów. Przypomina to zachowanie kolonizatorów w podbitych koloniach, z tym, że tutaj kolonizatorzy są swoi, a nie przybyli zza morza. Należy jednak zaznaczyć, że swoje rodziny dawno już przesiedlili do Wiednia, Londynu lub Genewy. I by odpocząć o trudów budowania państwa ukraińskiego latali do nich na weekendy i święta.
Szara strefa też jednak ma ograniczone możliwości, a i cierpliwość Ukraińców nie jest bezgraniczna. Zwłaszcza, gdy się już doszło do takiego stanu, że pojawia się zagrożenie utraty, choćby formalnej, ale jednak niezależności państwowej Ukrainy. Gdy klanowo-oligarchiczny system Kuczmy postanowił nie przeprowadzić jedynie pewnych zmian kadrowych, ale zbliżyć się trochę do Europy, Rosja nie chciała zgodzić się nawet na minimalne próby wyrwania się z jej orbity. Wówczas protesty ludzi wylały się w karnawałową Pomarańczową rewolucję, z góry skazaną na niepowodzenie, bo przewidywała jedynie zmiany personalne na tle pełnego zachowania systemu.
Po rewanżu „donieckich”, grabież ukraińskiej gospodarki osiągnęła, zdawałoby się, punkt nieodwracalny. Prócz tego, „donieckim” udało się zlikwidować, chociaż formalne, ale ważne atrybuty suwerennego państwa: wojsko, służbę bezpieczeństwa, organy porządkowe. I chociaż tym razem doszło do „gorącego” sprzeciwu z udziałem tysięcy ofiar i utratą terytorium, systemowi znów udało się przetrwać.
Wśród społeczeństwa nadal funkcjonuje przekonanie, że każda próba zmiany systemu organizacji państwa jest działalnością antypaństwową. Że takie „niedopaństwo” – to wszystko, na co Ukraińców stać. Dziwne, ale termin „niedopaństwo” wykorzystują w swej retoryce zarówno wrogowie zewnętrzni, jak i wierni „obrońcy” systemu.
Wasyl Rasewycz, Kurier Galicyjski, 2017 r. Nr 8 (276)
Ukraińska wersja artykułu ukazała się na portalu zaxid.net