Na 11 lipca, aby pamięć trwała.
Tragiczna, symboliczna data 11 lipca, mająca upamiętnić ludobójstwo banderowskie na Polakach, obchodzona jest w zależności od sytuacji politycznej w przeróżny sposób. Najlepiej dla rządzących, a szczególnie dla Ukraińców, aby jej wcale nie było. Ale jest i tak pozostanie, chcąc nie chcąc muszą to przyjąć. Dzisiaj, kiedy toczy się wojna, jest tyle ważniejszych spraw życiowych, trudno o chwilę refleksji. Ja jednak wrócę do historii i opowiem jak tylko można najkrócej o „bandytach” Witoszkach. My Polacy nie znamy ludzi, którzy przyszli nas zamordować. Wszyscy zbiorowo zostali osądzeni bez sądu.
Kiedy umierali nikt nie dał mi znać, na pogrzeb i tak bym nie pojechał, to za sprawą przyjaźni, jaka mnie z nimi łączyła otrzymałem 3 letni zakaz wjazdu na Ukrainę na wniosek Rówieńskiej Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Nasza przyjaźń zagrażała bezpieczeństwu Ukrainy, mogli za dużo powiedzieć, a chodziło o zbiorowe Doły Śmierci. Zaorane pługami i wyrwane z pamięci na potrzeby fałszowania historii i dobrych stosunków polsko – ukraińskich.
Szczęśliwy jestem, że na swej drodze spotkałem dwóch braci banderowców, Aleksieja i Romana Witoszko ze Stydynia Wielkiego, gdzie mieścił się za Polski Urząd Gminy, pod który należała moja rodzina. Zmuszeni do wstąpienia do UPA, byli ofiarami tej organizacji. Opiszę historię starszego z nich, Aleksieja, bo na wspomnienia Romana potrzeba książki. Służył w leśnym oddziale UPA, tylko zorientowany w historii wie, co to znaczyło.
To za ich sprawą w śmiertelnym wrogu mogłem zobaczyć „Człowieka”. Dlatego daję Im na ziemi ostatnie słowo, bo już poszli na Sąd Boży. Żyli bardzo długo i godnie, na ile czasy ludobójstwa na to pozwoliły, a umarli spokojnie.[1]
Wstęp, jeśli się komuś śpieszy może pominąć.
Przejeżdżając przez Stydyń Wielki wiele razy, przez wiele lat, widziałem starca siedzącego na ławce koło domu, jak to na ukraińskich wsiach ludzie mają w zwyczaju. Nie znałem go, a właściwie to znałem z widzenia, w pogoni swoich spraw nigdy nie przyszło mi do głowy zainteresować się, kim on jest. Aż jednego razu, przy rozmowie o wyborach na prezydenta Ukrainy w 2004 r. usłyszałem pierwszy raz o Aleksieju Piotrowiczu Witoszce, najstarszym żyjącym na świecie banderowcu.
A to za sprawą następującego wydarzenia. W pobliskim Hutwinie od lutego do jesieni 1943 r. znajdował się główny sztab UPA. Swoje gospodarstwo dla tego sztabu odstąpił Stepan Lazarczuk. Dla upamiętnienia tego miejsca post banderowcy wznieśli pomnik – piramidę. Uroczyste poświęcenie odbyło się 14 października 2004 r. na święto Matki Boskiej Pokrow (Opiekunki Najświętszej Bogurodzicy), którą banderowcy wybrali sobie na patronkę UPA i rozgłosili, że właśnie tego dnia powstała ich organizacja w 1942 r.
Piramidę sypali z piasku wydobywanego przy kopaniu stawu w Stydyniu Małym. Prace szły sprawnie wykonywane przez „Sarneńską brygadę”. Na kilkanaście dni przed odsłonięciem rozpadał się mżawka, lekka, ale ciągła i nie było widać końca opadów. Wokół piramidy zalegała nawieziona ziemia, która stała się grzęzawiskiem. Aby ratować uroczystość z okolicznych łąk ścinana była darnina trawy i układana wokół piramidy. Wyglądało to dobrze, ale deszcz padał i nie przestawał, a chmury szły po ziemi. Miejscowi mówili „Co robili banderowcy, to teraz robi im Bóg.”
Nastał wreszcie dzień poświęcenia, na który przybyło bardzo dużo obcych gości. Tak ja w 1943 r. ich ojcowie i dziadkowie, tak teraz oni zawitali, potomkowie banderowców od Lwowa, Tarnopola i Stanisławowa (Iwano Frankowsk, dzisiejsza nazwa). Na drodze stał bardzo długi rząd autobusów i wielka ilość samochodów osobowych. Miejscowi na uroczystości nie poszli, co najwyżej obserwowali z oddali. Lecz Aleksiej Witoszko był zaproszony, aby zabrać głos, jako stary banderowiec. Przyjechali po niego, to pojechał.
Na odsłonięcie zaproszonych było dużo gości, w tym kandydat na Prezydenta Wiktor Juszczenko, za 2 tygodnie miały odbyć się wybory. Po wygranych wyborach był I Majdan, później II Majdan itd. tj. historii ciąg dalszy, aż do dziś. A deszcz ciągle padał. Pod stopami gości zrobiła się „graź”, z której ciężko było wyciągnąć nogi. Po uroczystości w czasie poczęstunku kandydata Juszczenkę częstowali samogonką, a on nie odmawiał, bo każdy głos się w wyborach liczył. Wreszcie się upił i przewrócił w to błoto. Ochrona wciągnęła go do samochodu i odjechali. Aleksieja też chcieli odwieźć, ale jego już nie było. Przywołany do głosu miał opowiedzieć, jako to banderowcy walczyli, więc opowiadał jak było. Prowadzący upomniał go, żeby opowiadał jak z sowietami UPA walczyła, a on jak Polaków mordowali. Więc odebrał mu mikrofon, wtedy Aleksiej się pogniewał, że robią z niego głupiego i opuścił uroczystość. Poszedł przez pola do domu. Więcej, ani jego nie prosili, ani on do nich nie chciał chodzić.
Kiedy poznałem Aleksieja, byłem zachwycony jego niezwykłą osobowością. On z kolei widział mnie każdy raz, kiedy jechałem koło jego domu i przyjął jak dobrego znajomego. Tak zrodziła się nasza przyjaźń. To, co chciał powiedzieć w czasie uroczystości opowiedział mi. Jeśli więc czytelniku nie znudził cię ten wstęp posłuchaj Jego opowieści.[2]
Mój przyjaciel banderowiec.
Aleksieja Witoszkę w życiu nie opuszczało szczęście. Jeszcze za Polski konie w lesie połamały mu obie nogi i był na wpół kaleką. Kości się źle zrastały i na nowo łamały w czasie chodzenia, a lekarza nie było. Wezwany przed komisję poborową do Wojska Polskiego poszedł o kulach i wojna go ominęła. Kiedy Rusini, bo jeszcze wtedy nie używali nazwy Ukraińcy w centrum wsi stawiali powitalną bramę na przyjście Sowietów, stał i przyglądał się temu, razem z uradowanymi Żydami. Podobnie do kołchozu jak zapisywali to kaleka nie był potrzebny. Do Armii Czerwonej też nie poszedł, był już był żonaty i urodziła mu się w 1940 r. pierwsza córka Katia, a takich nie brali. Mógł przyglądać się historii, a ona się nim nie interesowała.
Do stawiania kolejnej bramy powitalnej tym razem dla Niemców też Aleksieja nie brali. Stał i dalej się przyglądał, ale Żydów już koło niego nie było. Nawet był zdziwiony, bo wszędzie ich było wcześniej pełno. Niemcy od samego początku różnili się od Sowietów, nie zabiegali o sympatię wieśniaków. Kazali natychmiast rozbierać bramę powitalną. Rozkazali postawić szubienicę i powiesili dwóch przyprowadzonych z sobą cywili.
I wtedy skończył się spokój Aleksieja. Razem z jemu podobnymi nakazali mu nosić słomę do budynku polskiego Urzędu Gminy, który zaraz po tym podpalili. Na Sołtysa wyznaczyli Statiuka Mikołaja Nazarowicza i nakazali ściągać łopaty z okolicznych wiatraków. Powołali policję nazywaną szucmanszaft z ponad 20-toma funkcjonariuszami Ukraińcami, a każdy był okrutny. Na swój posterunek zajęli „Pański dom” właściciela majątku za Polski, Pana Płochowskiego, wżenionego w rodzinę hrabiego Jezierskiego. Dotychczasowy posterunek policji Ukraińcy razem z przyjściem Niemców rozebrali, a co pozostało podpalili, jak to mieli w zwyczaju.[3]
Niezwłocznie w domu Żyda Dułeda szucmani utworzyli mini getto, a majątki Żydowskie rozkradli sąsiedzi Ukraińcy. Gospodarstw żydowskich było tylko sześć, kradzionego nie starczyło dla wszystkich chętnych. Rabunki były częścią bytu okolicznych Ukraińców, cięli oni lasy w 1939 r. dokonywali zawłaszczeń pól pańskich zw. zachwaty i już wtedy rabowali pierwszy raz Żydów. Przed przyjściem Niemców obrabowali kołchoz. Bezkarność rozzuchwalała do dalszej grabieży, a okazji było coraz więcej. Po 4 miesiącach Żydzi zostali zaprowadzeni do getta w Stepaniu, bo już nie mieli żadnych majętności, za które przez kilka miesięcy wykupywali się u szucmanów. Dwóch stydyńskich Żydów braci Elkin uciekło do lasu, tam zrobili sobie kryjówkę. Ktoś ich wydał, szucmani poszli i ich zabili, a ciała kazali w tej kryjówce wieśniakom zawalić. Szucmani lubowali się w mordowaniu Żydów. W ich posterunku był punkt wymiany, złapany Żyd za 2 kg soli, ruch w tym „interesie” był nie mały. Po uprzednim skatowaniu, Żydów zabijali na Łysej Górze za wsią w kierunku Stepania. Za wiezionym na zabicie Żydem podążali ciekawscy, aby nie przepuścić takiego widowiska.
Zimą z 1942 na 1943 r. we wsi pojawili się obcy, agitatorzy z Galicji, tak jak za Polski wydawało się, że przyjdą i pójdą. Oni jednak zostali, szybko znaleźli posłuch pomiędzy nacjonalistycznie nastawionymi Ukraińcami i zaczęli rządzić, a na miejscowych padł strach. Kto miał inne zdanie, szybko je zmieniał na korzyść agitatorów. Oni nie prosili, a zastraszali i szybko zdominowali okoliczne wsie. Mówili zdecydowanie, o potrzebie wypędzenia Lachów i Panów, obiecywali też utworzenie wolnej Ukrainy i wszystko co tylko chłopi chcieli usłyszeć.
Z dnia na dzień „przybysze” utworzyli w całej okolicy samoobronę (Samooboronni Kuszczowi Widdiły – SKW). Nie były one czymś obcym, a jakby kontynuacja przedwojennych wart, które wystawiane były po wsiach. Z tym, że warty były wyznaczane po planie i chodziło się na nie 2 lub 3 razy w roku, a SKW dotyczyły wszystkich mężczyzn, co dnia. Utworzono struktury, powołano sotników i dziesiętników. Pojedyncze wsie nazywały się od teraz Stanicami, a zgrupowanie kilku wsi zwano Kuszczami. Samoobrona miała charakter masowy i bardzo skutecznie dyscyplinowały, ale i zabezpieczała ludność ukraińską. W zamyśle nacjonalistów przygotowywana była, jako zaplecze dla przyszłej działalności UPA. Jedynym zagrożeniem dla tych struktur byli w niedługiej przyszłości tylko sowieccy partyzanci i regularne wojsko niemieckie. Jak wszystkich ze wsi, tak i 6 braci Witoszków wciągnęli do samoobrony. Rozpoczął się dla nich nowy etap życia, na który nie mieli zupełnie wpływu, decyzje podejmowane były bez ich zgody.
Mrok okupacji wydawał się nie mieć końca, front był daleko, a Niemcy nie pokazywali się w terenie. W tych okolicznościach Ukraińcom było obojętne, kto nimi rządzi, ważne, że nikt się ich nie czepiał. Co najwyżej jechali na roboty do Niemiec, oddawali wyczerpujący kontyngent i zastanawiali się jak dotrwać do następnych żniw, bo komory były puste.
Wtedy niespodziewanie ruszyła lawina. W połowie lutego 1943 r. przyszły wiadomości o wymordowaniu odległej polskiej kolonii Parośl koło Antonówki. A od strony Koźla do Stydynia Wielkiego w mroźnym dniu 19 lutego 1943 r. nadciągnęła wielka kolumna sowieckich partyzantów generała Sidora Kowpaka, przechodząca aż od Putywla, przez Pińsk i okrążająca Sarny w ramach Rajdu Stalinowskiego. Żydówka miejscowa, która przyszła z Kowpakiem rozpoznała poprzebieranych na cywili szucmanów, wydała Stryciuka Szurę Nazarowicza, co to 3 Żydów zabił jednym strzałem, Demiańczuka Michała i 4 innych, których rozstrzelano, a pozostali wcześniej przezornie uciekli.[4]
Aleksiej zabijał owce dla wykarmienia partyzantów, wtedy poznał osobiście Kowpaka. Malutkiego człowieka, postury dziecięcej, mającego z jakiegoś, Aleksiejowi nieznanemu powodowi, wielki posłuch u partyzantów. Namawiał Aleksieja, aby poszedł z nimi, ale on pokazał mu swoje nogi i mówił, że ma rodzinę na utrzymaniu, na co Kowpak westchną „Jeszcze będziesz prosił, a ja nie przyjmę”, potem kazał napisać mu przepustkę i wracać do domu. Czerwoni partyzanci byli tydzień, zabili Niemca Kuliga nadzorcę szucmanów, zestrzelić niemiecki samolot transportowy zabijając 7 Niemców, zaopatrzyli się w jedzenie i wozy, pozostawiając w zamian sanie, następnie ruszyli dalej. Poszło z Kowpakiem trzech chłopców stydyńskich, żaden już do domu nie wrócił.
Jak tylko odeszli partyzanci, zjawili się banderowcy. Rozpoczęli werbunek do służby, zupełnie jakby do regularnej armii. Tworzyli zwarte oddziały, potrzebowali dużej ilości ludzi. Tłum mężczyzn zgromadzony przy chacie Artema Marcochy Jeftuchowicza nie bardzo wiedział, co się tworzy i co to wszystko ma znaczyć. Komisja kwalifikowała do służby w UPA. Sztundy (zielonoświątkowcy) odmawiali, stali się przedmiotem prześladowania, zamknęli ich 4 w oddzielnej izbie, a później zadusili.
Niektórzy zwerbowani uciekali i nie poszli do UPA, ale do wsi już tez nie wrócili. Jeden z takich po wojnie pisał z Ameryki. Aleksieja zakwalifikował „lekarz” do kwatermistrzostwa, a braci do oddziału „leśnego”. Oddziały leśne były do przyjścia w styczniu 1944 r. jedynie z nazwy, Niemcy nie prześladowali banderowców koło Stydynia, co najwyżej ludność ukraińską za wspieranie banderowców np. pacyfikowali Bereźniak, Mydzk Mały i Wielki. Później, aby wykluczyć dezercję banderowcy stosowali zbiorową odpowiedzialność. Brat Aleksieja, Roman gdyby zdezerterował konsekwencje poniosłaby i ich rodzina i krewnego, który z nim służył. Ten krewny chodził i pilnował Romana, aby nie uciekł, prosił go słowami „Jak uciekniesz to wymordują i twoją rodzinę i moją, bo ja za ciebie odpowiadam”.
Kilka polskich rodzin z okolicy zdołało zbiec do Huty Stepąńkiej. Przedostanie się wymagało poniesienia wielkiego ryzyka, a przy wystawionych ukraińskich wartach było wręcz niemożliwe, co najwyżej piechotą po polach bez jakiegokolwiek majątku i najlepiej w czasie nocnej burzy. Wśród szczęśliwców były rodziny Matusiaka, Kozy i Tomczyka, uciekli w tym, w czym chodzili, inni nie mieli takiej możliwości i zostali, na zawsze. Domy po uciekinierach natychmiast zajęli Ukraińcy.
Z dnia na dzień tworzyły się struktury UPA. W Hutwinie był sztab główny, a na chutorze Stydyńskim w gospodarstwie Uliana Marczochy Jeftuchowicza (brat Artema) kwaterował sotenny Nikon Semeniuk ps. Jarema i oddział Służby Bezpieczeństwa OUN z komendantem Wasylem Makarą ps. Bezridnyj. Pozostali banderowcy, a była ich wielka siła kwaterowali po chłopskich chatach. Jakimczuk Wasyl Dymitrowicz ps. Bohun został „Kuszczowym” miał władzę nad Stydyniem Wielkim i kilkoma sąsiednimi wsiami.
Do tego sztabu i SB skierowany został właśnie Aleksiej, jako pomocnik kwatermistrzowski do wszystkiego. Gdzie był potrzebny tam go posyłali, głównie pracował przy kuchni. Albo z 12-toma takich samych jak on wyprawiał skóry, Żydzi szyli z nich buty, a z materiałów ubrania. Historia banderowska działa się na jego oczach.
Aleksiej był wszędzie, każdy chciał jeść, a on obsługiwał głodnych banderowców. Karmił ich jak wyruszali niszczyć polskie wsie i mordować ludność. Kiedy wracali widział okrwawionych nie swoją krwią i poranionych. Razem z Żydami, których banderowcy trzymali do pracy usługiwał im. Żydów później zamordowali, a on dalej usługiwał. Wracali banderowcy umęczeni po swoich „dziełach” z Półbiedy, Halinówki, Janowej Doliny, Ugłów, Koloni Mydzkiej i Stydyńskiej oraz niewiadomych Aleksiejowi miejsc. Gdzie jechali nie było wiadomym, potem w nocy widać było tylko łuny pożarów i wszystko było jasne. O tych wyjazdach nie rozmawiali, wszystko było tajemnicą, banderowcy nie chcieli o swoich czynach opowiadać. Po powrocie bawiąc się i upijając samogonem odpoczywali, w tym czasie prane były ich ubrania z krwi.
Martwił się Aleksiej o swoich braci i krewnych, bo zabierali ich na te wypady, aby wrócili szczęśliwie. Obawiali się spotkania z Polakami z Huty Stepańskiej i Wyrki, którzy wyjeżdżali na akcje ratunkowe do napadniętych polskich osiedli. Banderowcy obawiali się Hucian, krążyły opowieści o wielkiej sile Huty Stepańskiej i sowieckich partyzantach pomagającym Polakom. Po latach bracia, którzy przeżyli, opowiadali Aleksiejowi gdzie byli i co robili. Mieli dużo do opowiedzenia, na te opowieści musiał czekać nieraz całe dziesięciolecia. Niektórych rzeczy dowiedział się dopiero po śmierci bohaterów tych historii. Nawet po wojnie przesłuchiwani przez NKWD niczego nie chcieli opowiedzieć.
Wokół Stydynia od wiosny toczył się „11 lipiec”, w ostatnich tygodniach przed atakiem na Hutę Stepańską nie było nocy bez łun pożarów i nie było dnia, aby banderowcy nie wyruszali w teren lub nie wracali skądś. Do ataku na Hutę Stepańską przygotowania trwały ponad tydzień. Drugą samoobronę polską w sąsiedniej do Huty, Wyrce atakowali inni, z innego kierunku. W całej okolicy wezwali do ataku wszystkich mężczyzn, wstawiły się tłumy z siekierami, widłami i włóczniami. Kolumnę „Czerni” poprowadzili do Rudni banderowcy skąd nocą rozpoczęli atak. Na drugi dzień dużo chłopów wróciło do domów, z których byli natychmiast wyciągani przez banderowców i na nowo prowadzeni do Rudni, do następnego ataku.
W niedzielę 18 lipca koło domu Aleksieja zaczęły jechać obładowane wozy ze zdobycznym „majnem”, a chłopi na plecach nieśli, co się dało, nawet brony. Wtedy wszystkiego brakowało, więc żona do Aleksieja powiedziała „Idź może i ty coś przyniesiesz”. Niechętnie, ale ruszył w kierunku wsi, nie zaszedł daleko na drodze spotkał Diaka cerkiewnego Semena Serwetnika, który zrozumiał gdzie zmierza Aleksiej zawrócił go z powrotem do domu, jego i wielu innych. Tak Aleksiej mógł prosto w oczy mówić „Ani Żydowskiego, ani Polskiego nie brałem”.
Diak był prawym człowiekiem, później wyświęcił się na świaszczennika. Nie miał wpływu na wydarzenia, banderowcy do cerkwi nie przychodzili, podobnie jak i miejscowi mężczyźni. Na „służbę Bożą” przychodziły prawie same kobiety. Nabożeństwa od czasu wypędzenia przez Sowietów świaszczennika Łukiańczuka odbywały się, co drugą niedzielę. Do Stydynia przywozili wtedy świaszczennika z Mydzka Wielkiego. On sam był stary i wystraszony tym, co się dzieje. Nikt z banderowców nie liczył się z jego zdaniem, widząc zbrodnie, które działy się w jego wsi sam się obawiał o własne życie. Dopiero, co zamordowali w zwyrodniały sposób rodzinę zarządcy Osińskiego. Nie błogosławił banderowców idących na Hutę Stepańską, a oni wcale go o to nie prosili.
Banderowcy robili, co chcieli nie tolerując żadnego sprzeciwu. We wsi zabili kobietę, która odważyła się powiedzieć „Co wy robicie, nie wiadomo co z wami będzie”. Żaden stary człowiek, który w obyczajach wiejskich posiadał zwyczajowy autorytet i z jego zdaniem każdy się liczył, nie miał nic do powiedzenia.
Jak już Polaków nie było w całej okolicy nastał czas żniw. Banderowcy zegnali na nowo wszystkich chłopów i ruszyli zbierać to, czego nie posiali. Głód był, chłopi mieli nadzieję, że i dla nich coś się dostanie, ale nic z tego, banderowcy zagarnęli wszystko zboże. Żniwiarzy pilnowali uzbrojeni, aby nie przyszło do głowy komuś uciec z pola. Wymłócone zboże sypali do piwnicy pod szkołą. Aleksiej widział 5 zabitych Polaków w zbożu, łatwo było po ubiorze poznać, kto jest, kto. Wokół zabitych wykosili i zebrali snopy, a oni zostali tak leżeć. Do cuchnących trupów nikt nie chciał się zbliżać. Prawdopodobnie później zakopywali je w miejscu gdzie leżały, ale on tego nie widział, a jedynie słyszał. Zima była łagodna, śnieg padał i topniał, woda dostała się do piwnicy i zgromadzone zboże zbutwiało. Podobnie było z magazynami wykonanymi w ziemi, doły oszalowane deskami tak samo zalała woda. Ukrywali zboże, bo wiedzieli, że front się zbliża i prędzej czy później wrócą Sowieci.
Jednocześnie ze żniwami organizowane były poszukiwania ukrywających się po lasach Polaków, zwali takie akcje „zaczystka”. Do poszukiwań brali również kobiety i dzieci. Obławy przeczesywały całe kompleksy leśne i wielokrotnie napotykali Polaków mordując ich na miejscu. Tak zamordowali kilkanaście osób koło Wilczego z grupy ukrywających się Chorążyczewskich. Miejsce ich ukrycia zdradził przedwojenny gajowy z Lipna, Ukrainiec Hołoszwa. Został on wcześniej złapany przez ukrywających się, mężczyźni chcieli go zabić, żeby nie zdradził ich miejsca pobytu. Przysięgał Bogu, że nikomu nic nie powie, wtedy go puścili. Po kilku godzinach banderowcy i czerń zaczęli otaczać „koczowisko”. Chorążyczewscy obserwując las, zauważyli nadchodzącą obławę. Mężczyźni nakazali uciekać kobietom z dziećmi. Sami posiadali jeden karabin i kilka kul. Mając jeszcze siekiery i piki, stanęli do obrony rodzin. Wszyscy walczący zostali zabici.
Ukraińcy znali w większości mordowanych Polaków, żyli razem na jednej ziemi, spotykali się na targach, w urzędach i przejeżdżali przez sąsiednie wsie. Wielu Ukraińców uczestnicząc tak w mordach, jak i w „zaczystkach” było do tego zmuszonych. Szukając ukrytych robili to „niestaranie”, zamiast rozciągniętą tyralierą łączyli się w grupy, co umożliwiało ukrycie się w gęstwinie. Wiele „zaczystek” było zdradzonych, porządni Ukraińcy kontaktujący się z Polakami informowało gdzie i kiedy pójdą.
Na wsiach zapanowało przygnębienie, do świadomości Ukraińców docierało to, co się wydarzyło, jak podle postąpili z Polakami. Sumienia zagłuszane były w samogonie i całkowitym braku rozmów na ten temat, jakby nic się nie wydarzyło, bo niewielu ludzi miało czyste ręce, albo ich rodziny. Dlatego ta zmowa milczenia trwa do dziś.
Zanim przyszła w styczniu 1944 r. Armia Czerwona wydarzyła się niespodziewana wizyta, do wsi zawitali sowieccy partyzanci pułkownika Dymitrija Miedwiediewa. Zaszli jesienią 1943 r. jedynie przemarszem, mieli odpocząć i iść dalej. To nie spodobało się banderowcom, ostrzelali partyzantów i zabili 4 to był ich błąd. Partyzanci spacyfikowali sztab, popalili domy i kwatery banderowców, zabili 12 z nich. Tak zakończyła się bytność sztabu UPA w Hutwinie.
W styczniu 1944 r. przyszli Sowieci, mobilizując Ukraińców do armii, a ci uciekali do lasów. Wiosną Sowieci urządzili ogromną obławę, szczelnym kordonem objęto lasy wokół Hutwina. Obława rozciągała się od Stepania do Japołoci, po przez Stydyń, Mydzk do Rudni i zamykała się w Stepaniu. Wyłapano wtedy kilkudziesięciu ukrywających się przed wojskiem mężczyzn oraz banderowców. Sowieci każdego w lesie traktowali, jako wroga, zabili wtedy 7 chłopców ze wsi. Złapani trafiali do więzień lub karnych batalionów na front. Obławy takie były powtarzane w różnych miejscach.
W czasie tej obławy złapali i Aleksieja. Trafił do „sztrafbatu” (karny batalion), a z wojny powrócił w kwietniu 1947 r. Powrócił z wojny na wojnę. Wokół ona dalej trwała. Banderowcy walczyli z Sowietami, mordując każdego, kto chciał z nimi współpracować. Kto zajął jakąkolwiek funkcję giną w skrytobójczy sposób. Nawet za przystąpienie do kołchozu zabijali. Terror trwał i zdawało się, że nie będzie miał końca. Każdy musiał mieć pozwolenie od banderowców na podjęcie pracy, bądź zatrudnienie w administracji, inaczej czekała go śmierć. W 1949 r. władzę we wsi objął Michał Rakuń, a jego sekretarza zabili zaraz na drugi dzień, bo nie uzyskał zgody na objęcie takiej posady.
Aleksiej miał doskonałą pamięć i niczego nie zapomniał, tak jak jemu opowiadający, tak i On mi, sączył te opowieści, nie opowiadał wszystkiego naraz, ale z roku na rok coraz więcej. Za każdym razem dodawał coraz to nowe nazwiska i uzupełniał przerwane wcześniej opowieści. Opowiadał nowe historie. Milczał wcześniej nie z powodu sklerozy, a z przezorności. Mówił „Lepiej wam tego nie znać”. Wiedziałem, że ma dużo jeszcze do powiedzenia.
Strach w Ukraińcach pozostał do dziś dnia, znali nazwiska okrutnych morderców i bali się mówić o ich zbrodniach. Wymieniali je z obawą, bo w okolicy żyją potomkowie bandytów. Aleksiej to, co się działo do 1954 r. już nie określał słowami banderowcy, a bandyci. Mówił wielokrotnie „Im nigdy wojna się nie skończyła i trwa do dziś dnia”.
Przez te lata naszej znajomości dojrzewało we mnie pytanie, gdzie są zakopani zamordowani. Nie było to takie oczywiste, ot tak po prostu, zapytać się „Czy twoi bracia rąbali Polaków, a czy może i Ty też rąbałeś i rabowałeś”. Potrzeba było lat, aż powoli rozpocząłem te rozmowy, czas był ostatni, bo życie Aleksieja kończyło się, jako „Człowieka wiekowego i czasowego”.
Pokazał mi, w którym dokładnie miejscu banderowcy kazali zakopać wymordowaną rodzinę Poniatowskich. Stał na łące i laską pokazywał miejsce, nie miał żadnej wątpliwości, choć pytałem, „Przecież to łąka, może się mylicie”, „Nie tu leżą, koło ściany przy oknie, głowami w tą stronę”. Tylko domu i okna nie było, ale w pamięci pozostały. Z tej pamięci wydzierałem Aleksiejowi następne wspomnienia, słuchał i milczał, nie jak uczeń przy tablicy, a jak świadek przed sądem, kiedy sumienie nakazuje mówić prawdę, a rozsądek milczeć.
A z Półbiedy to wiecie gdzie porąbani siekierami leżą?[5] A z Kolonii Stydyńskiej i Mydzkiej wiecie?[6] A Żydzi z kwatermistrzostwa, tych 40 coście mi o nich opowiadali, gdzie zakopani?[7] A tych Polaków, co ich w Służbie Bezpeki przesłuchiwali i zabili to gdzie ich zakopali? A Marian Czechowski z Mydzka, co do sztabu krowę przygnał, jak mu nakazali i do domu nie wrócił, co z nim zrobili? A może wiecie gdzie Bronisława Pol z synami zakopana, bo my Polacy nic nie wiemy, aby z życiem uszła z waszej wsi? A może wiecie, co się z rodziną Ramla stało, bo syna ukrzyżowali na drzwiach stodoły jak Chrystusa na krzyżu, a Ramla przywiązali drutem kolczastym do słupa telefonicznego i piłą ścięli na pół. To wiemy, ale co z jego rodziną?
Ukraińcy grają skutecznie z ludobójstwem Polaków na zwłokę, czas od 1943 r. pracuje na ich korzyść. Przeciągają w nieskończoność procedury, wyszukują i stawiają warunki, których nigdy nie będziemy mogli spełnić. Domaganie się pochówków zamordowanych powinno być zgłoszone 30 lat temu. Kto ma teraz pokazać gdzie są te Doły Śmierci jak ostatni świadkowie umarli?
Janusz Horoszkiewicz
Kustosz Pamięci Narodowej
[1] Jeden ze świaszczenników powiedział mi tak; Wszystkich ja ich (banderowców, parafian) przed śmiercią wyspowiadałem, każdemu dałem rozgrzeszenie, ale żaden nie umarł spokojnie.
[2] Przez 3 lata przeprowadziłem z obydwoma braćmi wielogodzinne wywiady, ich historię fascynującą opiszę w oddzielnej książce.
[3] Podpalenia na ukraińskich wsiach były bardzo częste, miały one na celu wyłudzenie odszkodowania, lub czynione były z zemsty.
[4] S. A. Kowpak „Od Putywla do Karpat” Wyd. „Prasa Wojskowa” Warszawa 1949, str. 129
[5] Dokładną relację z wymordowania Półbiedy przekazał żyjący w Łodzi Ks. Tadeusz Żurawski. Zamordowano tam 30 marca 1943 r. 75 miejscowych Polaków i nie wiadomą ilość uciekinierów.
[6] Mord 9 czerwca 1943 r. jest dokładnie znany, z pośród przesiedleńców z nad Sanu zamordowali wtedy 54 osób oraz niewiadomą ilość miejscowych.
[7] O wymordowaniu Żydów niewiele jest wiadomym, o Nich nikt się nie upomina, jakby nigdy nie istnieli. Zamordowani, mieli wcześniej wymordowane w Holokauście rodziny.