Tekst i foto – Janusz Horoszkiewicz.
gromada Chołoniewicze,
gmina Silno,
powiat Łuck,
woj. wołyńskie
parafia Chłoniewicze
Babcia Natalia Słuczyk, stanęła na zaoranym polu i laską pokazała miejsce „tu była studnia”. Do niej wrzucili rodzinę sklepikarza Trusiewicza i Marię Naumowicz, mamę nauczyciela Bolesława. „Witold syn Bolesława tam z boku krzyż postawił” zakończyła. Po kilku latach nawiązałem niespodziewanie kontakt z Witoldem, żył w Kostopolu. Od pierwszej chwili połączyła nas wspólna pasja i przyjaźń. Mając wiele planów związanych z Chołoniewiczami zmarł w szpitalu po tragicznym wypadku samochodowym w 2018 r.
MIŁOŚĆ I WOJNA
Jego ojciec Bolesław Naumowicz młody nauczyciel w Harajmówce, zakochał się z wzajemnością w Oldze Sahajdakowskiej córce świaszczennika Epifaniego. W 1937 r. wzięli ślub w kościele, ale pozostali przy swojej wierze. Jako nauczyciele zostali przeniesieni do Chołoniewicz, razem z nimi była też jego matka Maria Magdalena. Zamieszkali tam w służbowym mieszkaniu przy szkole. Najpierw urodziła im się córka Natalia, a w grudniu 1941 syn Witold.
Wybuch wojny przyniósł wielkie zmiany, w obawie przed sowietami ze wsi i okolicy pouciekali nauczyciele, urzędnicy i policjanci. Rozzuchwaleni bezkrólewiem Ukraińcy rzucili się do grabieży Majątku Kerna i wycinki lasów, wtedy zrozumieli, że są bezkarni, a rabunek popłaca. Naumowicze nie mieli gdzie uciekać, pozostali nie wiedząc, jaki los ich czeka. Sowieci mianowali Bolesława, kierownikiem szkoły. Była to praca niebezpieczna, mógł w każdej chwili być oskarżonym o wrogie działania, a i uczniowie nie byli zbyt posłuszni. Jeden raz na przykład wielkim dylematem było, co zrobić z dorosłymi chłopcami, którzy przyszli w czasie lekcji, wykrzykując hasła typu „Jeszcze Polska nie zginęła”. Pościągali też portrety Lenina i Stalina, przestraszeni uczniowie z niedowierzaniem przyglądali się jak wieszają z powrotem na miejsce krzyż. Przyprowadził ich Edward Pomerański, którego brata dopiero niedawno wywieźli na Sybir. Ryzykując karierę i spokojne życie rodziny nie zgłosił tego na milicji.
Z przyjściem Niemców, kierownik niewiele miał pracy w zawodzie nauczycielskim. Szkołę wprawdzie otwarto, ale uczniowie nie przychodzili. Przed Bożym Narodzeniem 1941 r. Bolesław przestał otwierać drzwi szkolne, nikt nawet nie zapukał. Rok następny był biedny, nie mając gospodarki żyli w niedostatku. Kończąca się zima 1942 roku i nadchodząca wiosna nie zapowiadała niczego dobrego. Z Galicji przyszli prowodyrzy ruchu nacjonalistycznego, rozpoczęli antypolską agitację. Nie mieli wielkiego posłuchu pomiędzy ukraińskimi gospodarzami, znaleźli go jednak pomiędzy biedotą wiejską.
W niedzielę 28 marca, Mszę Świętą przerwało wejście do kaplicy dwóch umundurowanych i uzbrojonych banderowców. Rozglądali się po ludziach, kogoś szukali, ale widocznie go nie było. Wtedy zabrali pod ręce Werpychowskiego z Borszczowej i ślad po nim zaginą, nikt z przestraszonych nie staną w jego obronie. Mężczyzn w kaplicy prawie nie było, sąsiadki Ukrainki już kilka dni wcześniej ostrzegały przed „strilcami”, co mają „przejść przez Chołoniewicze”.
NOCNY POGROM
Nocą zaatakowali Halinówkę, najpierw strzelali z karabinów, a potem podpalili północną część kolonii. Naumowicze w blasku łuny pożaru z przerażeniem obserwowali wydarzenia, wśród domów widać było biegające postacie i co raz słychać było strzały. Sami czekali, co zrobią z nimi banderowcy, mieli nadzieję, że dadzą im spokój i zapomną o Ich istnieniu. Przed samym świtem strzały ucichły, domy się dopalały, słychać było jedynie wycie psów i ryki krów. Wtedy przybyli wozami z odsieczą Polacy z Huty Stepańskiej, ale o poranku się wycofali (patrz Chołoniewicze Dół Śmierci).
Kiedy ucichło i nikogo nie było widać, Bolesław ukradkiem poszedł po mleko dla małego syna Witolda. Trzeba było iść do wsi, bo szkoła była poza wsią pomiędzy Chołoniewiczami, a Halinówką. Wracając zobaczył idących 10 banderowców, schował się na czyimś strychu razem z inną napotkaną Polką. Razem obserwowali drogę, za chwilę zobaczył z przerażeniem, że Jego żonę prowadzą ci właśnie banderowcy. Mimo ostrzeżeń i próśb kobiety, zszedł na dół i poszedł naprzeciw, znał ich, żył pomiędzy nimi. Wtedy zabrali Go i poprowadzili, a żonę odpędzili precz, nie reagując na jej lament i błagania. Nie odważyli się zrobić jej krzywdy, wiedzieli, że to siostrzenica świaszczennika Witalija Sahajdakowskiego z Harajmówki, który wprawdzie uciekł z rodziną do Chełma przed Sowietami w 1939 r., ale miał tu wielki autorytet i wpływy.
Złapanie Naumowicza był częścią większego polowania w całej okolicy. Banderowcy wyłapywali pozostałych przy życiu, po nocnym pogromie, Polaków. Zabrali też dr Romualda Sehena mieszkającego w majątku Kerna i jeszcze 13 innych osób. Wszystkich poprowadzili za Chołoniewicze do stodoły Tadeusza Rokity w Halinówce, tam zostali rozstrzelani, a stodołę podpalili. Strudzeni całonocną akcją banderowcy udali się na zasłużony poczęstunek i odpoczynek. To uratowało braci Jana i Władysława Guzów, którzy przyszli zakopać zabitych Gromków (patrz przy Chołoniewicze Dół Śmierci).
PATRIOTA MĘCZENNIK
Przez tydzień Olga bała się iść na miejsce zbrodni. Po tym czasie uprosiła sąsiadkę Ukrainkę, Babcię Sołohubichę, krawcową, zaprzęgli jej konia i pojechali na pogorzelisko. Sołhubicha miała poprzez koneksje rodzinne ważną pozycję we wsi, nie musiała obawiać się nikogo. Paląc zwinięte liście tytoniu, pomagała ludziom ile mogła. Olga gołymi rękami dokopała się do zwęglonych ciał. Zabrali Bolesława i Sehena i powieźli na cmentarz. Zastraszeni mieszkańcy Chołoniewicz obserwowali ten przejazd nie wychodząc ze swoich chat, słychać było jedynie płacz kobiet.
Żeby ratować swoje dzieci, Olga porozumiała się z jednym banderowcem, takim samym jak ci co mordowali Jej męża, w zamian za wywiezienie do Ołyki oddała mu wszystko co miała w mieszkaniu. Po dwóch tygodniach jednak wróciła po mamę zamordowanego męża, Marię Magdalenę, która w żaden sposób nie chciała opuścić Chołoniewicz, żeby być przy grobie syna. Kiedy przybyła, Ukrainki powiedziały Jej, że teściowa jest utopiona w studni koło majątku Kerna razem z Trusiewiczami, Jadwigą i Marianem oraz ich dziećmi, Barbarą, Lucyną i Zbigniewem. Jadwiga był chrzestną matką Witolda.
Olga już tylko walczyła o bezpieczeństwo dzieci, co nie było łatwe, banderowcy żyli pomiędzy nimi. Ludzie wielokrotnie ostrzegali Ją przed głoszeniem prawdy, mówili milcz, bo dzieci Ci potrują. Wystarała się o prawosławną metrykę dla Witolda, zmieniła mu imię na Jewgenij. Witold nie wiedział kim jest, ani kim był jego ojciec, czuł ciągle wewnętrzną potrzebę odszukania swoich korzeni, aż w 1953 roku, matka opowiedziała mu o Ojcu i zakazała o tym mówić, zrozumiał to natychmiast. Od matki dowiedział się jak wielkim patriotą był jego ojciec, przeżywający upadek Polski, troskliwym opiekunem rodziny. Do 1961 roku żyli przy świaszczenniku Milekiju Sahajdakowskim który był synem świaszczennika Aleksandra z Bereznego, a kuzynem Olgi. Kiedy Witold pochował Milekija, obudził się w nim duch ojca. Od tego czasu jeździł nie przerwanie, kilka razy w roku, do Chołoniewicz na cmentarz. Przyjeżdżał składał kwiaty i odjeżdżał, do wsi bał się zachodzić, żyli jeszcze mordercy. W latach 70-tych postawił krzyż, a w 1988 nagrobek na wspólnym grobie Ojca i Sehena. Za wolnej Ukrainy, kiedy już nie było we wsi żywych banderowców, uzyskał zgodę na postawienie krzyża w pobliżu „Studni Śmierci”. W 2017 roku wyremontował kaplicę cmentarną właściciela Chołoniewicz, Henryka Srzedzińskiego.
Jeśli szukasz patrioty, bezgranicznie oddanego sprawie polskiej, pamięci ofiar Wołynia z tragicznego 1943 r., jeśli szukasz Polaka i Ukraińca w jednej osobie, idź na cmentarz w Kostopolu, tam Go spotkasz. Leży kilkanaście metrów od bramy. Niewiele osób mogło się z Nim równać, był cichym, wielkim bohaterem dnia powszedniego.
Janusz Horoszkiewicz
c.d.n