Dzięki przyjaciołom z Węgier mogę parę dni urlopu spędzić w ich w pięknym kraju. Wczoraj odbyłem podróż sentymentalną do Szegedu, który Polacy nazywają Segedynem. „Sentymentalną”, bo byłem tutaj pierwszy raz w 1973 r., kiedy to spędzałem wakacje wraz z rodzicami i siostrami. Był to wtedy mój pierwszy wyjazd zagranicę. Mieszkaliśmy wtedy w jednym z akademików w ramach wymiany między uczelniami krakowskimi a węgierskimi.
Szeged leży nad Cisą (Tisza), która jest dopływem Dunaju. Nie ma tutaj starych i ważnych zabytków, ale w mieście zachował się klimat dawnych Austro-Węgier z epoki Habsburgów. Prawie całe centrum wygląda tak, jakby czas zatrzymał się tutaj na przełomie XIX i XX wieku. Architektura bowiem nie została zeszpecona nowoczesnymi potworkami. Wszystko schludne i odnowione, pełno zieleni i fontann oraz pomników bohaterów narodowych, a także figur postawianych wprost na chodniku. Ciekawsze miejsca to – amfiteatr operowy pod gołym niebem (pomiędzy katedrą katolicką a uniwersytetem), w którym odbywają się letnie festiwale, a także Muzeum Papryki (chyba jedyne w Europie), ogromna synagoga żydowska i Brama
Bohaterów,upamiętniająca żołnierzy węgierskich, poległych w czasie I wojny światowej. W Szegedzie jest dobra i przy tym nadzwyczaj cicha komunikacja tramwajowa i trolejbusowa. Są oczywiście nowe, betonowe dzielnice, ale poza centrum.
Miasto kiedyś leżało w centrum monarchii św. Stefana, ale teraz wciśnięte jest pomiędzy granice z Serbią (14 km) i Rumunią (ok. 40 km). Po traktacie w 1920 r. Węgry bowiem w straszliwy sposób okrojono i dlatego też znaczne tereny zamieszkałe przez naszych bratanków pozostały poza swoją ojczyzną.