Z dużym rozbawieniem, a z jeszcze większym niesmakiem obserwuję występy medialne byłych polityków Prawa i Sprawiedliwości, którzy zrozumiawszy, iż ich dalsza obecność w parlamencie zależy wyłącznie od łaski Jarosława Kaczyńskiego prześcigają się w lizusostwie oraz pochlebstwach wobec niego.
Kiedy słucham Tadeusza Cymańskiego, Adama Hofmana, Jacka Kurskiego, Zbigniewa Ziobrę, by wymienić tylko najgłośniejsze nazwiska, robi mi się niedobrze. Rozumiem wprawdzie, że syn marnotrawny musi się upokorzyć, ale są pewne granice, których odpowiedzialny człowiek nie powinien przekraczać, jeżeli chce być nadal poważnie traktowany.
Okazuje się jednak, iż pęd do władzy przyćmiewa u ludzi, którzy już jej kiedyś zasmakowali, nawet najbardziej elementarną przyzwoitość, nakazując im wykonywać gesty i wypowiadać słowa równie ucieszne jak obrzydliwe.
O ile takie zachowania nie dziwią mnie w przypadku wymienionej wyżej czwórki, bo udział w polityce za dowolną cenę jest dla nich najważniejszym życiowym celem, o tyle zdumiewa mnie podobna postawa Jarosława Gowina, który jest doktorem filozofii i uczniem śp. księdza profesora Józefa Tischnera, a więc powinien być nieco bardziej wstrzemięźliwy w pochwałach wobec Kaczyńskiego.
Żeby nie było żadnych wątpliwości: będąc bezstronnym obserwatorem polskiej sceny politycznej uważam prezesa PiS za jednego z nielicznych po 1989 roku mężów stanu, któremu należą się gratulacje za wiele działań, a zwłaszcza za ostatnie sukcesy. Jeżeli obiektywnie chwalą go za to publicyści i politycy innych ugrupowań, a hołdy składają wierni poddani z Prawa i Sprawiedliwości wszystko jest w porządku. Jeśli „taniec godowy” odprawiają jednak ci, którzy go zawiedli, zdradzili, bądź koniecznie – jak Gowin – chcą mu się przypodobać, musi to budzić niesmak u każdego, kto patrzy na politykę z dystansu.
Jerzy Bukowski