Przeczytaj teksty i zobacz foto Janusza Horoszkiewicza, laureata Nagrody Kustosz Pamięci Narodowej, potomka Kresowian, który za swoją szlachetną działalność otrzymał zakaz wjazdu na Ukrainę.
79. rocznica zagłady wsi Parośl i Butejki. 79. rocznica zagłady wsi Parośl i Butejki. Przeczytaj teksty i zobacz foto Janusza Horoszkiewicza, laureata Nagrody Kustosz Pamięci Narodowej, potomka Pomordowanych Kresowian, który za swoją szlachetną działalność otrzymał zakaz wjazdy na Ukrainę.
9 lutego 1943 r. – Parośl gm. Antonówka – Foto 1 – 9.
Dla Antona Dorofijewicza Krawczuka, Ukraińca z Żółkiń mord w Parośli były Jego mrocznym wspomnieniem z dzieciństwa. Jak tylko trawa na wiosnę 1943 r. urosła pędził krowy pod kolonię. Chodził sam po pustych i obrabowanych chatach, inni omijali to miejsce kaźni. Upiorne wnętrza, w których jedynie zastygłej krwi wszędzie było dużo, a wszystko inne zrabowane, przerażały. Po spaleniu 30 lipca sąsiedniego Wydymera, nie było już w pobliżu Polaków. Jesienią Niemcy spalili wszystkie domy w Parośli, aby nie służyły Sowieckim Partyzantom za kwaterę. Pozostały zgliszcza i krzyż postawiony na mogile, który przez lata upadał na oczach Antona. Mogiła też ginęła w zaroślach. Mniejszą jej części ogrodził metalowym płotem, zrobił też krzyż z betonu i napisał, co zapamiętał, był rok 1974. Uratował polskie Miejsce Pamięci Narodowej od niechybnego zapomnienia. Dużo lat później Polacy umieścili na mogile tablicę z nazwiskami 173 zmordowanych.
Parośl była wśród leśną kolonią, została podstępnie wymordowana przez banderowców 9 lutego 1943 r. Weszli do kolonii udając Sowieckich Partyzantów, ludność nie mogła odmówić uzbrojonym gościny. Kiedy się najedli i napili, przystąpili do realizacji zbrodniczego planu. Przestraszonej ludności, obawiającej się odwetu ze strony Niemców zaproponowali, że powiążą wszystkich, co będzie świadczyło, że zostali zmuszeni do przyjęcia partyzantów. Mordy dokonane były z wielkim okrucieństwem, a niektóre zwłoki po śmierci zostały ohydnie zbezczeszczone. Prawie wszyscy zostali zamordowani siekierami.
W dzień potwornego mordu, sześciu gospodarzy z okolicy Wydymera, wyznaczonych zostało do wywozu saniami drewna z lasu. Antoni Żarczyński s. Józefa pojechał sam dużo wcześniej, posiadał lewar kolejowy do załadunku. Pozostali wyjechali przed wschodem słońca, był wtedy bardzo silny mróz, dochodzący jak mówili do 30 stopni. Antoni pojechał koło Dworca kolejki wąskotorowej omijając Parośl. Nabrał drewno i jeszcze przed świtem przyjechał do gajówki leśnej wypisać kwity.
Wszedł do środka, pozdrowił stróża po ukraińsku, a ten przyłożył palec do ust, żeby nic nie mówił. Pod piecem spało około 9-10 uzbrojonych, koło nich leżały siekiery. Szybko więc wyszedł, a za nim stróż który powiedział, żeby jechał niezwłocznie do Żełudzka (Wielkiego) i natychmiast wracał, to jeszcze narąbie drewna dla żony. Dlaczego tak mówił, tego Antoni nie rozumiał. W drodze z drewnem zobaczył idącego znajomego Ukraińca, którego znał z prac w lesie, był lekko ubrany. Zabrał go z sobą, dał kilimy żeby się okrył i pytał gdzie idzie. Ten opowiedział, co wydarzyło się w Żełudzku Wielkim poprzedniego dnia. Banderowcy zrobili zebranie w Domu Ludowy, kazali podpisywać, że pójdą rąbać Parośl. On nie podpisał i poszedł do domu, przyszli za nim położyli go na śniegu i tak leżał. Jak zrobiło się zamieszanie to uciekł do lasu, a teraz wracał. Szedł do brata, naradzić się co robić, on też nie podpisał, a banderowcom powiedział „ojciec nie wychował nas na bandytów”. Ostrzegał przed powrotem przez Parośl, bo jak stwierdził „będą mordować”. Na koniec Antoni zapytał jeszcze „czyś ty czasem rozumu nie stracił”.
Przed południem Antoni był już w tartaku i szybko wracał. W drodze powrotnej spotkał jadących naprzeciw gospodarzy. Opowiedział im, co słyszał i widział, zachęcał do zwalenia drewna i wspólnego powrotu do domu przez Parośl. Oni jednak nie mieli ochoty na powtórny załadunek i zdecydowali się pojechać. Antoni ruszył samotnie pod samą Parośl, której nie można było ominąć z powodu młodego, bardzo gęstego lasu rosnącego od zachodu. Podszedł i obserwował kolonię, wtedy zobaczył uzbrojonego, idącego za potrzebą i ściągającego spodnie. Ruszył końmi dla zmylenia jego czujności powoli, a pomiędzy domami popędził galopem i przejechał szczęśliwie.
W Wydymerze opowiedział, co widział, ludzie z niepokojem czekali na pozostałych. Wtedy przyjechał wystraszony śmiertelnie jeden z furmanów, Ukrainiec Wołodia, adoptowany u Kajetana Żarczyńskiego w Kopaczówce, który opisał co spotkało furmanów. Kiedy dojeżdżali do domów w Parośli, a jechali z nim: Józef Burzyński s. Jana 20 l., Marcin Kopij zw. Rumun z Objazdki, Antoni Żarczyński s. Kamila i Hilary Kopij s. Feliksa 20 l., zobaczyli zabitego człowieka na śniegu. Banderowcy w tym momencie zatrzymali ich i zaraz położyli na śniegu, międzyczasie zobaczył jeszcze kilka zamordowanych osób. Przystąpili do przepytywania, kim są, a w końcu pod groźbą kazali Wołodi jechać, ale nie do Wydymera, a prosto do Kopaczówki. Czterech pozostałych zabrali do chty, jak się szybko okazało na śmierć. Wołodia nie usłuchał banderowców, a natychmiast ostrzegł ludzi w Wydymerze. Trwożne opowieści potraktowali poważnie i nie zwlekając uciekli do lasu.
Jak zapadał już zmrok, od strony Parośli przejechała duża kolumna sań. Przejezdni obładowanymi saniami i idącymi za nimi krowami jechali przez wieś, kierowali się na Netrebę i Cepcewicze Wielkie. Gospodarze rozpoznali konie sąsiadów, ale właściciele nimi nie jechali. Na wszystkich padł niewyobrażalny strach, niczego dobrego nie mogli się spodziewać. Nadchodzący dzień odsłonił potworną zbrodnię.
Każdy mord, ma jednak świadków w Parośli przeżyło kilkanaście osób. Byli zabijani, ale bez chęci zabicia, nie wszyscy banderowcy byli z przekonania mordercami. Nasi dalecy krewni z wymordowanej rodziny Klemensa Horoszkiewicza, ukrywali Żydowska rodzinę Dawida Balzera, w schowku pod podłogą pokoju. Ukrywający sie Żydzi przekazali dokładny opis banderowskiego mordu. Opowiedzieli, co słyszeli mieszkańcom Grabiny. Z tejże Grabiny do Parośli przybyli pierwsi Niemcy na zwiad., około 8 żołnierzy biorąc za przewodniczki córki Józefa Jankiewicza, Helenę i Marię, pojechali zobaczyć, co się tam stało. Weszli wszyscy do kilku domów i natychmiast wrócili, z obawy o życie.
Wieści rozeszły się lotem błyskawic, gońcy na koniach przekazali z ciągu kilku godzin wiadomości po całej okolicy. Rodziny i ciekawscy wyruszyli do Parośli, jechały całe tłumy ludzi. Na miejscu Niemcy robili zdjęcia i próbowali ustalić szczegóły. Już przed południem wykopano z ich polecenia nie głęboki, ale długi dół przed domem Stanisława Kołodyńskiego i zaczęto zwozić tam trupy. Jego długość określana jest do 30 metrów. Zwłoki kładziono na sosnowych gałęziach, owinięte w kapy i prześcieradła, które przesiąkały krwią. Rodziny zabierały też zwłoki na cmentarz w Antonówce. Wiele jednak wymordowanych rodzin, nie miało nikogo bliskiego poza kolonią. Tych zakopywali licznie przybyli z okolicy Polacy. Popołudniu sprowadzono księdza Dominika Wawrzynowicza z Włodzimierca, który pokropił ułożone w dole zwłoki. Miały być pochowane tymczasowo, a w najbliższym czasie planowano przenieść je do Antonówki. W obliczu kolejnych morów zaniechano tego, ograniczając się jedynie do pospiesznego ogrodzenia, dołu płotkiem.
Dane mi było rozmawiać z czterema naocznymi świadkami, opisali dokładnie przebieg wyciągania zwłok z domów i pochówku. Najbardziej uderzał odór krwi, mimo mrozu i otwartych w domach drzwi. Przerażającym widokiem były smugi krwi na śniegu, pozostawiane przez ciągnięte zwłoki w drodze do dołu. Kazimierz Dziębowski wywoził na sankach dziecięcych z bratem Władysławem, zamarznięte zwłoki całej rodziny Sadowskiego Stanisława, kładli je kolejno do dołu i jechali po następne. Mieli porozbijane głowy jakby od obucha siekiery. Wiele ciał było potwornie zmasakrowanych jak Józefa Burzyńskiego s. Jana 19 l. jego głowa była porąbaną w trzaski.
Regina Kaszuba c. Karola z Siedliska, u krawca Nowakowskiego w Rafałówce uczyła się szyć. Kilka dni przed mordem wykańczała futro, które zabrał Józef Kopij gospodarz z Parośli. Kiedy znajomy Ukrainiec Harasym z Ziwki Nowej przyszedł do ich domu, natychmiast je poznała. Ojciec zakazał jej o tym mówić, stwierdził „przyjdzie i nas zamorduje”.
Po wkroczeniu Sowietów w styczniu 1944 r. ukrywający się w szałasie leśnym, mieszkaniec spalonego Wydymera, Antoni Żarczyński s. Wojciecha został zabrany za przewodnika. Sowieci, oglądali spalone wsie, kiedy dojechali do Parośli, gruba warstwa śniegu przykrywała zgliszcza. Stał jedynie krzyż, który był bardzo opalony, ktoś musiał próbować go wcześniej spalić.
Prowadzony przez leśnika na miejsce, widziałem ślady po domach, takie wzgórki, a zapadnięte dołki, to były kiedyś studnie. Rosną tam jeszcze drzewa owocowe jak monstrualne pomniki, świadkowie zbrodni. Jest tam cicho, zupełnie cicho, to ofiary wołają o pamięć.
Drugi zbiorowy mord na Polakach 7 lutego 1943 r. w Butejkach. Foto 10 -18.
Niedziela 7 lutego 1943 w Butejkach (6 km od Huty Stepańskiej) nie zapowiadała nic złego, we wsi odbywało się ukraińskie wesele. Zarządca Ligenszaftu tj. majątku ziemskiego przejętego przez Niemców, Eugeniusz Sokołowski i księgowy Edward Kalus zaproszeni byli, jako goście.
Kiedy oni się bawili, do majątku, którego przed wojną właścicielką była Pani Chamcowa, saniami przyjechali nieproszeni goście. Jednym z nich był Misza Lender, Ukrainiec ze Stepania, kolega i przyjaciel szkolny Edwarda Kalusa. Mieli nawet wspólne zdjęcie zrobione na łódce.
Siostra Edwarda, Stanisława po mężu Jaworska (1931-2012) mówiła mi, że był wcześniej, pomiędzy nimi konflikt o jakąś miejscową dziewczynę.
Powiązanych drutami domowników pilnowali w salonie, nie wychodzili na zewnątrz. Banderowcy czekali na mężczyzn. Kiedy wrócili wieczorem, tak samo ich powiązali. Zanim zaczęli mord, prawdopodobnie torturowali ofiary, liczne ślady na ciałach świadczyły o tym. Kazali następnie chłopom, Ukraińcom z sąsiednich domów przynieść topór i pniak. Postawili go wewnątrz domu w salonie i kolejno pojmanym odrąbywali toporem głowy.
Zamordowani zostali Eugeniusz 52 l. i Zofia Sokołowscy 50 l., ich zamężna córka Maria Bratkowska 24 l. będąca w dziewiątym miesiącu ciąży, jej 3 letnim syn Andrzejek oraz narzeczeństwo Edward Kalus 23 l. i Eugenia Jucewicz 20 l.
Mordercy byli z Kryczylska, ich niepowtarzalny akcent mowy nie budził żadnych wątpliwości. Następnie zrabowali konie i sanie, zapakowali też, co wartościowsze z wyposażenia i odjechali saniami w kierunku młyna, a potem na Werbcze.
Na wieść o mordzie, z okolicznych polskich wsi w stronę Butejek wyruszyły tłumy ludzi. Dziesiątki sań przemierzały las oddzielający ukraińskie Butejki od polskiego Borka i Huty Stepańskiej Przybyli również Niemcy ze Stepania sprawdzić, co się stało, wysłuchali świadków i odjechali
Dokładną relację z miejsca zbrodni przekazała mi 12 letnia wtedy siostra zamordowanego Kalusa, Stanisława. Nikt nie zabronił jej wsiąść na sanie i jechać na miejsce zbrodni, nikt też nie przypuszczał, jaki widok tam zastaną. Całe pomieszczenie skąpane było krwią, buty ślizgały się w zakrzepłej mazi. Przy zabieraniu zwłok trzeba było dopasować głowy do ciała, aby nie pomylić czyja jest czyja. Było to strasznym zajęciem, budzącym grozę i przerażenie. Podobnie układanie zwłok w trumnie i przykładanie głowy Edwarda, aby leżała na miejscu.
Edward Kalus pochodził z Borka wykształcił się przed wojną, jego matka pochodziła z zamożnej rodziny Słojewskich. Pani Janina Chamcowa zatrudniła Go w swoim majątku. Genia Jucewicz z Huty Stepańskiej pochodziła z biednej, wielodzietnej rodziny, córka po zmarłym gajowym Adamie. Nikt wtedy nie przejmował się losem rodzin, zmarłych pracowników. Musieli opuścić gajówkę, a iść nie mieli gdzie, z pomocą rodziny zakupili stary dom w Hucie Stepańskiej i tak biedowali. Jej matka była ciężko chora, dom i opieka nad rodzeństwem przeszła w ręce Geni. Spotykali się potajemnie, czasem przychodziła do majątku w Butejkach, a czasem on do Huty. Nieprzeciętna uroda i wielka pracowitość nie wystarczały, aby matka Edwarda, Weronika zaakceptowała Ich miłość. Nawet po śmierci nie pozwoliła pochować ich we wspólnym grobie, co wywołało wielkie oburzenie uczestników pogrzebu. Tych dwoje pochowano w Hucie Stepańskiej na Starym cmentarzu.
Z pogrzebem związana była też tragedia innej rodziny. Pogrzeb odbywał się, bowiem w mroźny dzień, a uroczystość się przeciągała. Helena Grzelak z Kamionki Nowej przemarzła, zachorowała na zapalenie płuc i w wyniku tego zmarła. Jej mąż Bolesław zmobilizowany zginą na wojnie w 1939, a troje dzieci zostało sierotami.
Rodzinę Sokołowskich w trumnach przewieziono do kościoła w Stepaniu. Ksiądz Faustyn Lisicki odprawił Mszę, wygłosił też piękną i wzruszającą homilię, zebrani płakali nie mogąc pojąć, dlaczego taki los spotkał ofiary i kto stoi za mordem. Tłum żałobników odprowadzał zabitych na cmentarz. Pochowano ich w pobliżu zbiorowego grobu kilku żołnierzy KOP zabitych 20 września 1939 r. przez dywersantów ukraińskich.
Opustoszały po Holokauście Stepań wyglądał bardzo ponuro, od ograbionych domów Żydowskich powiewał zapach śmierci. Na wiosnę 1943 r. banderowcy próbowali wysadzić kościół w powietrze. Wcześniej ksiądz uciekł do Huty Stepańskiej, a w nurtach Horynia widziane były płynące zwłoki.
Nie dopaliły się jeszcze świeczki przy zbiorowej mogile Sokołowskich, a już przyszła potworna wiadomość o wymordowaniu mieszkańców Parośli i 4 osób u Piotrowskich w Hucie Stepańskiej.