Janowa Dolina
Państwowe Kamieniołomy Bazaltu, powstałe w latach 20-tych pod dyrekcją Leonarda Szutkowskiego, były chlubą Polski, podobnie jak port w Gdyni. Zatrudnionych tu był 2500 do 3000 robotników, prawie samych Polaków. Osiedle mieszkalne wybudowane na wzór „fiński” było wizytówką kamieniołomów. Robotnicy mieszkali w czterorodzinnych domach, przy których piękne ogródki, pełne były kwiatów. Budynki były zelektryfikowane, w mieszkaniach była woda i kanalizacja. Wybudowano szkołę, kino, sklepy, posterunek policji i okazałe budynki dyrekcji. Produkowana była tu bazaltowa kostka brukowa i grysy, zakład miał wielką przyszłość przed sobą.
Ze względu na Zakaz hodowli inwentarza żywego, mieszkańcy zmuszeni byli nabywać produkty rolne i mięso od okolicznych chłopów. Co było dla kolejnych setek rodzin, źródłem utrzymania. Niedziela była dniem targowym, z całej okolicy jechali chłopi ze swoimi produktami, które miały zapewniony wielki zbyt. W osadzie zakazany był handel alkoholem, dlatego chętnych na zakup samogonu nie brakowało, co skutecznie tępiła policja.
Nie wszyscy jednak mogli pracować w kamieniołomie, większość chętnych nie znalazła tam nigdy zatrudnienia. Od strony stacji w Rafałówce i Antonówce, szły przez Hutę Stepańską chętni do pracy, a po jakimś czasie prawie wszyscy wracali z powrotem, prosząc o jedzenie i nocleg, dla swoich rodzin. Jedni wracali do „centrali”, a inni dalej przyjeżdżali, mając nadzieję na nowe życie.
Po wybuchu wojny kamieniołom pracował dla Sowietów jeszcze z większą wydajnością, zatrudniono więcej pracowników i wydłużono czas pracy z 8 do 10 godzin. Niemcy w 1941 r. nie zaprzestali produkcji, kostka brukowa jechała wagonami do Rzeszy. Do pracy jednak Niemcy zatrudnili tysiące jeńców Sowieckich, uwięzionych w obozie pod uroczyskiem Wirejka. Jeńcy głodzeni na śmierć i zmuszani do ciężkiej pracy umierali masowo. W zbiorowych „brackich” mogiłach zakopano bezimiennie ponad 1000 czerwonoarmistów. Po których wdowy nie płaczą i wieczny ogień im nie płonie.
Po nastaniu czasów banderowskich, wilczych czasów, w Janowej Dolinie przebywało bardzo dużo uciekinierów z okolicznych miejscowości. Mordy na Polakach, w okolicy rozpoczęły się w połowie marca 1943 r., banderowcy zniszczyli wiele wsi i kolonii, a dużo ludzi pomordowali. Kto mógł chronił się właśnie w robotniczej osadzie, pod bokiem garnizonu niemieckiego. Wcześniej banderowcy dla odcięcia Polaków od możliwości ucieczki podpalili most w Złaźnym, a to co jeszcze się trzymało porozbierali. Przejście w pław Horynia było nie możliwe. Na filarach Polacy zrobili prowizoryczną kładkę, przez którą strach było iść. Mimo to zdesperowane tłumy ludzi czekały, aby przejść na drugą stronę, tylko z pozoru bezpieczną. Uciekinierzy oczekujący na swoją kolej, przed kładką, nie mając wyjścia sprzedawali Ukraińcom za jedzenie, konie z wozami i meble nie wiadomo, po co wiezione. Żywność w Janowej Dolinie dramatycznie brakowało, uciekinierzy nie mogli liczyć na wyżywienie, tamtejsza ludność sama nie miała, co jeść.
Kilka tygodni przed napadem schroniło się tu kilkadziesiąt osób z wymordowanej Półbiedy. Władysław Borek, po zamordowaniu ojca Józefa, matki Marianny i żony Genowefy, przebywał z dziećmi w Janowej Dolinie. W czasie ataku na Półbiedę 30 marca, (szukaj przy Półbieda) została zamordowana też jego siostra Leokadia po mężu Dębska i dwoje jej dzieci, Kazimiera i Eugeniusz. Nocą z 21 na 22 kwietnia Władysław miał sen, śniła mu się zamordowana siostra. Stanęła w drzwiach i powiedziała „dziś stąd wyjeżdżajcie”. Zatrwożony Władysław natychmiast o śnie powiedział ludziom, spakował dzieci i z dużą grupą, w dzień na wagonie towarowym wyjechali do Kostopola.
Kilkanaście godzin po wyjeździe w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek 23 kwietnia 1943 r. był napad. Banderowcy zaatakowali o 1 w nocy od strony Horynia, najpierw ostrzelali osadę z broni maszynowej, a potem „czerń” przy pomocy wiązek słomy nasączonych naftą podpalała domy. Kto się schował do kamiennej piwnicy giną od dymu, kto uciekał zabijany był siekierami przez okolicznych Ukraińskich chłopów. W Hucie Stepańskiej oddalonej w linii prostej o 25 kilometrów, ludzie z przerażeniem obserwowali łunę pożaru, nie było żadnej wątpliwości, co do miejsca pożaru. Łuna była bardzo wielka, rozpościerała się na niebie za Mydzkiem i Stydyniem, a tam była tylko jedna wielka osada polska. Wielu Hucian pracowało w kamieniołomach, miało tam swoich krewnych i znajomych. Dzwon huciański uderzał na trwogę, ludzie zeszli się i modlili w kościele za mordowanych.
Niemiecki garnizon w sile jednej kompanii, złożony w większości z Litwinów nie przyszedł z pomocą. Zamknięci za bezpieczną palisadą żołnierze, aż do świtu ograniczali się jedynie do ostrzału banderowców, podchodzących blisko koszar. Wstający dzień spowodował wycofanie się banderowców i „czerni”, odsłonił też potworność nocnego ataku. Wszędzie leżały zwłoki, popalonych i porąbanych. Z piwnic wyciągano uduszonych w dymie pożaru. W tę noc w Janowej Dolinie zginęło około 600 osób, a prawie wszystkie domy zostały spalone.
Niemcy za pokwitowaniem wydali Polakom kilkadziesiąt sztuk broni, aby dokonali zemsty. Złapano wtedy w okolicy kilkunastu Ukraińców i ich rozstrzelano. Przybyłe z Kostopola posiłki wzmocniły garnizon niemiecki, a sami Niemcy rozpoczęli porządkowanie sytuacji. Polecili wykopać przy spalonej kaplicy pw. Chrystusa Zbawiciela wielki dół, do którego zwożono zamordowanych. Po krótkiej modlitwie dół zawalono, a ocalona ludność chciała już tylko wydostać się do miasta. Było to w ten dzień niemożliwe z powodu zablokowania dróg i torów ściętymi drzewami. Zgromadzili się więc pod garnizonem i tak przeczekali noc. W Wielką Sobotę prawie wszyscy ocaleni wyjechali pociągiem towarowym, ochranianym przez niemieckie wojsko do Kostopola. Życie w Janowej Dolinie zamarło, pozostał jeszcze sam garnizon sprawując funkcję policyjną, złożony z rekonwalescentów frontowych.
Pod koniec lipca Niemcy, gdzie większość stanowili Ślązacy z 202 Schutzmannschafts bataillon wycofywali się ze Stepania, prowadzili z sobą ocalonych Polaków z rejonu Huty Stepańskiej. Po przybyciu umieścili Ich w niespalonych domach. Rodzina Stanisława Rossy z Mielnicy Wielkiej zamieszkała właśnie w takim domu. Ucieszyli się widokiem, dom był zupełnie nienaruszony, w piwnicy jednak było pełno zaschniętej krwi. Córka Stanisława, Maria widziała tą krew w koszmarach nocnych przez wiele lat. Mieszkanie tam było niemożliwe, czuć było zapach wszechobecnej śmierć.
Pomnik na zbiorowej mogile obok spalonej kaplicy, wzniesiono staraniem i kosztem Wołyniaków, pod przewodnictwem Hucianina Czesława Piotrowskiego. Kiedy przybyli żeby go poświęcić w 1998 r. to zorganizowane formacje post banderowców nie pozwoliły zbliżyć się do niego. Polakom, ale i miejscowym Ukraińcom, którzy tłumnie szli na tą uroczystość, zabroniono przeprowadzenia uroczystości. Przybyli Polacy, z których część to byli mieszkańcy z trwogą odebrali tą sytuację. Poświęcenie na miejscu nie odbyło się, a symbolicznie w Łuckiej Katedrze.
W lipcu 2011 r. mieliśmy zamiar poświęcić krzyż na miejscu kościoła w Stepaniu. Tam jednak współcześni post banderowcy zorganizowali wiec, a pozwolenie na odbycie poświęcenia uzależnili od złożenia uszanowania przez Polaków banderowskiemu pomnikowi. Wtedy udaliśmy się do Janowej Doliny i tam odprawiona została Msza Święta i Panahyda oraz opóźnione o 13 lat poświęcenie. Słowami BP Ordynariusza Marciana Trofimiaka był to „Zamysł Boży”.
Cmentarz parafialny w Janowej Dolinie oddalony i zapomniany w lesie jest niczym nieupamiętniony. Spoczywa tam 7 żołnierzy WP wyłowionych z Horynia we wrześniu 1939 r. i około 40 ofiar banderowskich mordów, którzy pochowani zostali przed zagładą Janowej Doliny.
Janusz Horoszkiewicz
Kustosz Pamięci Narodowej