77. rocznica wymordowania Polaków w mieście (dziś wieś) Barysz, pow. Buczacz, woj. Tarnopol, które zaatakowane zostało przez #UPA w nocy z 5 na 6 lutego 1945. Przeczytaj wspomnienia. Fotografie pochodzą z archiwów prywatnych byłych mieszkańców Barysza.
Wydarzenia poprzedzające lutowy napad.
Według Marcina Galika z Zagrodna
W lipcu 1944 Niemcy zniszczyli tunel kolejowy w Buczaczu oraz okoliczne mosty i uciekli. Na ich miejsce pojawili się Rosjanie, którzy w ciągu miesiąca ogłosili mobilizację wojskową. Polaków i Ukraińców w wieku od 18 do 45 lat powołano do wojska aby zakończyć wojnę. Polacy wstępowali do II armii, a Ukraińcy w większości uciekli do lasu. Do wojska zostali powołani moi bracia Jan Galik który był dziesięć lat starszy od mnie oraz średni Stanisław Galik urodzony w 1924 roku. Sowietom zależało na tym, żeby Polacy nie mieszkali na Kresach, chcieli nas wypędzić, więc to że Ukraińcy byli wrogo nastawieni do Polaków było im na rękę.
Mieszkaliśmy w Baryszu na kolonii Tysów. Zaczął się 1945 rok, miałem piętnasty rok życia, gdy naszą rodzinę spotkało wielkie nieszczęście. Mój ojciec Michał Galik w związku z tym że banderowcy byli coraz bardziej aktywni w niszczeniu Polaków i ich dobytku, czuwał. Pilnował nocami naszego gospodarstwa. Była niedziela 21stycznia 1945 roku, tato wrócił od brata który mieszkał na Zawalu i powiedział że jest bardzo zmęczony i udał się na spoczynek. Ja również poszedłem spać, czuwała mama.
Wtem słyszę ,że mama mówi do mnie- wstawaj, dom się pali! Ojciec gdy to usłyszał wyszedł na podwórze, ja za nim. Zobaczyłem banderowców podpalających nasze obejście. Zerwał się wschodni wiatr i całe gospodarstwo płonęło. Usłyszałem strzały. Mama powiedziała do mnie że będziemy siedzieć w domu dodając: „co ma być to będzie”. W tym palącym się domu leżeliśmy od 10 wieczór do czwartej rano na podłodze w dymie. Spaliło się wszystko, banderowcy myśleli że upiekliśmy się w ogniu w środku domu.
Rano gdy wyszedłem z pogorzeliska zobaczyłem leżącego na podwórzu ojca, który dostał strzał w tył głowy, a kula wyszła okiem. Nasi sąsiedzi Ignacy Kowcz, Andrzej Bartkiewicz, Kazimierz Gudzowski, Byk którego imienia zapomniałem, również nie żyli.
Mama Maria Galikowa poleciła mi żebym pobiegł do stryja Stanisława Galika z Zawala. Gdy zjawiłem się w jego domu, on już wiedział o napadzie na Tysów i zaprzęgał konia żeby jechać do nas. Zamieszkaliśmy z mamą na Zawalu w domu stryja Stanisława, który zabrał ciało ojca i pomógł w pogrzebie.
Po dwóch tygodniach banderowcy zorganizowali napad na Mazury. Okrążyli to osiedle ze wszystkich stron i podpalili na początku, na środku i na końcu. Na Mazury z miejsca gdzie przebywałem na Zawalu było półtora kilometra, a jednak słyszałem dobiegające stamtąd krzyki, piski, rżenie koni. Banderowcy krzyczeli „ strelaj, strelaj”. Widziałem ogromną łunę. Jak już zrabowali i spalili co się dało, to pojechali do gorzelni nabrali wódki i odjechali na Zalesie, gdzie pomordowali kilkudziesięciu Polaków w suszarni tytoniu. Po tygodniu spalili Puźniki i wymordowali mieszkających tam Polaków.
Kureń UPA „ Sire wowki
czyli „ Szare Wilki”
Kureń UPA który napadł na Barysz nosił nazwę „Sire Wowki” czyli „Szare wilki”.Kureń był jednostką wojskową w UPA liczącą kilkaset osób, odpowiadający wielkością batalionu. Dowodził nim Petro Chamczuk pseudonim „Bystryj”. Był to oddział złożony z trzech sotni. Każda sotnia składała się z czterech czot, a każda czota z czterech rojów. W roju był od 12 do 16 strzelców. Kureń dysponował 40 końmi. Grupa konna nazywała się „Zaliznaja czota” i podlegała sztabowi. Na czele każdej z trzech sotni stał sotennyj.
Petro Chamczuk dowodzący kureniem pochodził z okolic Czortkowa. Jego biograf Nestor Mizak w książce wydanej w Kanadzie pt „ Kurinnyj UPA Bystryj ukraini gieroj,”[tytuł w języku polskim „Dowódca kurenia UPA „ Bystryj”- ukraiński bohater”] napisał iż Chamczuk pochodził z licznej, chłopskiej rodziny.
Z książki wyłania się wyidealizowana postać młodego, zdolnego i wysportowanego człowieka. Ojciec początkowo był przeciwny jego dalszej nauce. Po rocznym pobycie w domu Petro, który znaczną część dnia poświęcał książkom, otrzymał zgodę na kontynuowanie nauki w gimnazjum „Ridna Szkoła” w Czortkowie. Wpływ na jego wychowanie miał wujek Dymytro. To on opowiadał często młodemu Chamczukowi dzieje walk Ukraińskiej Galicyjskiej Armii[UHA], siły zbrojnej ZRLU utworzonej w 1918 roku.
Petro Chamczuk urodzony w 1919 roku został -jak wielu mieszkańców ziem wcielonych do ZSRR -w 1940 roku powołany do sowieckiego wojska. Biograf napisał że do służby w Armii Czerwonej poszedł z radością, bo chciał nabyć wojskowego doświadczenia. Skierowano go do szkoły oficerskiej. W wojsku zdobył tytuł „Woroszyłowskij strilec” i odznaczenie wyborowego strzelca ZSRR. Gdy Podole zajęły wojska niemieckie służył w latach 1941-43 w armii niemieckiej w oddziałach pomocniczych na Białorusi. Został ponownie wysłany do szkoły wojskowej, tym razem do niemieckiej, hitlerowskiej. Wiedzę wojskową zdobywał w Hamburgu. Razem z niemieckimi żołnierzami przebywał czasowo w Paryżu i Brukseli. Gdy niemiecka machina wojskowa na froncie wschodnim zaczęła pękać, zdezerterował.
Wrócił do domu rodzinnego i pod koniec roku 1943 zaczął formować sotnię „Sire wowki czyli szare wilki”, którą następnie przekształcono w kureń. Kureń „Sire Wowki”działał na obszarze południowej Tarnopolszczyzny w rejonie buczackim, czortkowskim, zaleszczyckim i podhajeckim oraz organizował wypady za Dniestr. Uznawany został przez autora książki o Chamczuku, za jeden z najlepszych w formacji UPA Zachód. Szlak swój oddział UPA „Sire wowki” rozpoczął 16 grudnia 1943 roku w korościatyńskim lesie w rejonie Monasterzysk.[ str 39] W lutym 1944 kureń Bystrego był w okolicach Zaleszczyk. W jednej z okolicznych wsi kwaterowali sowieccy dywersanci, rosyjscy partyzanci Kowpaka z którymi Niemcy podjęli walkę w pobliżu wsi Burakówka – Koszelowce i Sowieci uciekli. Według Mizaka- walkę z Niemcami przejął wówczas oddział Bystrego.
Gdy w marcu 1944 roku Tarnopolszczyzna stała się terenem walk frontowych, Chamczuk podzielił kureń na mniejsze grupy, aby mogły przeczekać okres frontu. Rozlokowano je po wsiach. Późną wiosną 1944 roku „Bystryj” zebrał kureń ponownie i w drugiej połowie tego roku zaczął rajd wzdłuż rzeki Złota Lipa. Mizak w swojej pracy pisał o jego walkach z okupantami i ich przybocznymi czyli Polakami. Opisy bitew przedstawił tak jakby „Sire wowki” walczyły tylko z jednostkami wojskowymi. Autor nie pisał o napadach na cywilów, na kobiety i dzieci.
Fragment książki poświęcony napadowi na mieszkańców Barysza zatytułował „Pogrom polsko-bolszewickiego garnizonu”. Mizak, Kanadyjczyk z ukraińskim rodowodem, przedstawił napad na osiedle następująco: Szóstego lutego 1945 roku „ Bystryj” na czele kurenia w składzie „Sire wowki” i „Czernomorcy”, poprowadził sotnie do Barysza w rejonie buczackim i tam silnym pierścieniem otoczył polsko- bolszewicki garnizon liczący blisko 200 popleczników[po ukraińsku pribocznikiw ] stalinowskiego reżimu.
Bój -według Mizaka- rozpoczął się o 23 i trwał do ranka. „Striebki” -janczarowie[ Polaków autor nazywa janczarami] próbowali się przebić, ale zostali zatrzymani powstańczym celnym ogniem Powstańcy[-tak nazywa banderowców Mizak]- zniszczyli niemalże wszystkich sługusów [wisłożnikiw.] Podczas zaciętego boju ,we wsi spłonęło dużo wiejskich chat [pidpalienich bilszowikami?],podpalonych przez bolszewików? [Kniha str 66-67]
Zupełnie inny obraz zachowali w pamięci świadkowie wydarzeń, mieszkańcy Barysza, którzy przeżyli lutową noc napadu 1945 roku, a której ranek rozpoczynał tłusty czwartek. Wśród zabitych były przeważnie kobiety i dzieci a te przecież nie były „ Strebkami”. Rozmówcy stawiali różne pytania. Dlaczego banderowcy uważają siebie za partyzantów? Powstańcy są tymi którzy walczą z władzą okupacyjną. A czy Polacy szczególnie kobiety i dzieci były okupantami z którymi należało podjąć walkę, przecież nie mieli w tym czasie nawet swojej władzy? Czy w Baryszu doszło do boju partyzanckiego między wojskami dwóch stron czy do bandyckiego planowanego napadu którego celem było wymordowanie jak największej liczby Polaków i zniszczenie miejsca ich zamieszkania.
Należący do „Strebków”Jan Chmielewski z Kulina
syn Mariana i Adeli należał do AK i na podstawie rozkazu dowództwa AK w celu obrony ludności polskiej wstąpił do Istrebitelnych Batalionów czyli „ Strebków”
W Baryszu był posterunek policji liczący ponad 70 osób. Dowódca nazywał się Iwanienko, a zastępcą był Józef Krowicki. Przed zbrodnią w Baryszu z Buczacza czterokrotnie przybywali do nas gońcy z rozkazem, aby wszyscy policjanci stawili się do powiatu w celu ochrony więzienia na które mieli według Sowietów napaść banderowcy. Stawiliśmy się zgodnie z rozkazem.
O północy 6 lutego 1945 roku do dyżurki w Buczaczu przybiegło pięciu mężczyzn, między nimi był Piotr Torończak, alarmując, że na Mazury napadli banderowcy. Naczelnik więzienia zabronił nam opuszczać Buczacz, twierdząc że będziemy chcieli w zamian spalić Czeremszynę i Zawale zamieszkałe przez Ukraińców. Gdyby taki był nasz zamiar uczynilibyśmy to w następnych dniach. My chcieliśmy iść na pomoc napadniętym. Wyszliśmy dopiero o 2 godzinie w nocy. Na miejscu byliśmy o trzeciej. Nikogo z bandy już nie zastaliśmy. Zobaczyłem trupy kobiet, mężczyzn i dzieci. Dojrzałem wśród nich koleżankę mojej żony Marcelę „Kłecajło”, z obciętymi piersiami i raną na głowie zadaną siekierą.
Dla bezpieczeństwa z Gutyszyny na Mazury
relacja Stefana Torończaka z Muchoboru Wielkiego, syn Jana „Maślaka”
W czasie wojny zmarła mama Marcela Torończak z Dębickich . Zostało troje dzieci Władek [11 lat], Antek [ 4 lata]i Stefan[8lat.] Mieszkaliśmy na jednej z kolonii na Gutyszynie w lesie, gdzie było pięć domów. Ponieważ na Gutyszynie zdarzały się podpalenia i napady na rodziny polskie ,więc tato odesłał nas dla bezpieczeństwa do dziadków Józefa i Magdaleny Torończaków „Masłejdów”mieszkających na Mazurach. Jednak banderowcy zaatakowali również to osiedle w lutym 1945 roku.
Z babcią ukryliśmy się w domu Andrzeja Kreta. Uratowaliśmy się cudem. Dom się palił, ale pomieszczenie w którym przebywaliśmy nie spaliło się. Ponadto Ukrainiec który zajrzał nie wrzucił granatu, choć powiedział koledze że już wrzucił. „Ja wże kinuł”powiedział ,gdy tamten zapytał. Ten Ukrainiec był zięciem naszego sąsiada, może nas poznał, może odezwały się w nim wyrzuty sumienia ,a może był zmuszony do tej akcji.
Podpalono Mazury w trzech miejscach
mówił Władysław Bereżyński z Uniejowic
Osiedle podpalono jednocześnie od strony Miasteczka, w środku i na końcu w okolicy Koziej Góry, zimą późnym wieczorem około godziny 21. Niektóre domy zapalały się jedne od drugich, bo Mazury były gęsto zabudowane. Ludność mordowano przy pomocy siekier, noży, wideł i strzelb. Strzelano do uciekających. Gdy mordowano Polaków na Mazurach w Baryszu nie było obrońców, bo około 80 mężczyzn należący do „Istrebitelnego Batalionu” zostało wezwanych na dyżur i do innych zadań do Buczacza. Zamordowano około 150 osób.
Relacja Stanisława Rajczakowskiego „Korkosza”
ze Słupska
Z kilkudziesięciu Polaków służących w Istrebitelnych Batalionach z Barysza, w dniu napadu na posterunku w Baryszu zostało zaledwie kilkunastu. Znaleźli się tam niespodziewanie. Była to ostatnia grupa policjantów, która przygotowała się do odjazdu do służby w Buczaczu. Atak banderowców zmienił ich zadanie, postanowili bronić napadniętych. Do dyspozycji mieli broń ręczną: karabiny i granaty. Napastników zaś było kilkuset uzbrojonych w różną broń, także maszynową, a nawet działka polowe. Banderowcy strzelali do wszystkiego co się ruszało ludzi, koni, świń, krów i psów. Masakra trwała pięć godzin. Miejscowości musiała bronić tej nocy garstka chłopców z samoobrony.
Wokół kościoła, plebanii i szkoły które sąsiadowały ze sobą i gdzie schroniła się ludność„próbowaliśmy się zbliżyć do napastników ,ale okazało się to niemożliwe, bo oni strzelali do nas seriami z karabinów maszynowych i mieli 10- 15 krotną przewagę. Dokładna liczba zabitych i rannych nie została ostatecznie ustalona, ponieważ wiele ludzi na następny dzień uciekło z Barysza. Brałem udział w pogrzebie. Zamordowanych zwożono furmankami. Ludzi pogrzebano w większości bez trumny.”
Byłem wówczas w Baryszu
powiedział ksiądz Franciszek Mróz z Domu Księży Emerytów we Wrocławiu
W dniu poprzedzającym napad na Barysz byłem w Kurii Archidiecezji Lwowskiej. Pojechałem tam załatwić sprawy i zawieźć bimber. We Lwowie rządzili Sowieci i pracownicy kurii mieli kłopoty z załatwieniem czegokolwiek bez tego napoju, a na terenie mojej parafii w Porchowej działała gorzelnia. Zaopatrzony w dwie bańki spirytusu, który otrzymałem od parafianina zarządzającego gorzelnią, zjawiłem się we Lwowie. Bardzo się ucieszyli z mojego przyjazdu.
W drodze powrotnej zatrzymałem się w Baryszu, na plebanii u mojego kolegi Józefa Mroza z którym razem przyjmowałem święcenia kapłańskie w 1937 roku. Proboszcz z Barysza zaproponował mi nocleg. Ze względu na bezpieczeństwo przystałem na propozycję księdza Józefa, tym bardziej że chciałem się podzielić informacjami i przeżyciami ostatnich dni. Prowadziliśmy nocne Polaków rozmowy, gdy zauważyliśmy przez okno pożar. Szybko ubraliśmy się. Zaczęliśmy dzwonem budzić śpiących .Obserwowaliśmy okolicę z wieży. Widok był przerażający, paliło się coraz więcej domów na Mazurach, dobiegały okropne krzyki. Udostępniono ludziom kościół aby się do niego schronili. Ci co byli w obrębie murów na placu kościelnym przygotowali się do obrony. Banderowcy do kościoła nie weszli.
Młodociane wartowniczki
opowiedziała Maria Tecka z Kretów, mieszkanka Sobótki
Gdy nasi ojcowie byli na wojnie, mamy zostawały na noc z młodszym rodzeństwem, a my starsze dzieci pełniłyśmy wartę. Kuzynka z którą wartowałam nazywała się Aniela Kret, obie miałyśmy po dwanaście lat. Chodziłyśmy drogą od naszego domu w kierunku mostu i kapliczki. Druga grupa dzieci obserwowała teren w kierunku ogrodów. Gdy tak chodziłyśmy w tę i w tamtą stronę pilnując ulicy i domów na długości 200 metrów, zauważyłyśmy ogień na naszej ulicy, palił się dom od strony Miasteczka.
Szybko zawiadomiłyśmy nasze mamy, moja nazywała się Anna Kret, a Anieli miała na imię Maria Kret. Stryjenka Maria była wdową po Michale Krecie i miała
trójkę dzieci, Stanisława, Jana i Anielę. W naszej rodzinie była nas trójka mama, mój sześcioletni brat i ja. Nasze rodziny pobiegły do domu sąsiada Stanisława Wolskiego, „Kowala”którego nie było w domu. Gospodyni domu Anna Wolska opiekowała się czwórką swoich dzieci Maria ,Aniela i Józio były większe ,ale Michaś był malutki ,niemowlę. Była jeszcze z nami Aniela Szkrabko z dwójką swoich dzieci Helą i Michałem. Jej mąż był na wojnie. Te osoby zapamiętałam. Siedzieliśmy ukryci w przybudówce, takiej komórce przy kuźni. Widzieliśmy jak szli banderowcy, było ich bardzo dużo. Szli piechotą w białych płachtach, a za nimi jechały furmanki. Bardzo baliśmy się i całą noc spędziliśmy na modlitwie.
Kiedy siedzieliśmy ukryci w tym schowku i mama zobaczyła że banderowcy palą domy oraz inne zabudowania, to przypomniała sobie że może spalić się żywcem nasza krowa. Opuściła kryjówkę i pobiegła z jeszcze większym narażeniem życia wypuścić krowę ze stajni. Krowa przeżyła i przyjechała z nami na Zachód
Nasz dom był jednym z tych miejsc skąd rozprzestrzeniał się ogień
według relacji Władysława Zamichowskiego z Uniejowic
Rodzina Zamichowskich Jan i Anna z dziećmi mieszkała w środkowej części osiedla. Miałem trzynaście lat. Jednym z miejsc skąd banderowcy zaczęli palić Mazury był nasz dom. Ogień poszedł w kierunku domów prowadzących do Miasteczka. Dużo banderowców było zgrupowanych przy moście koło domu Szkrabki.
Gdy podpalono nasze mieszkanie zostałem w nim z mamą Anną, która zaczęła kropić je święconą wodą i popękały szyby. Ogień wchodził do domu więc uciekliśmy z niego. Nie uciekałem razem z rodziną, nie byłem ani z mamą ani z siostrami, schroniłem się w domu Wolskich. Tam zgromadziło się dużo ludzi w komórce i cztery osoby w pokoju.
Rano gdy wyszedłem na zewnątrz wszystko było popalone, również nasz dom. Przy moście gdzie wieczorem byli zgrupowani banderowcy leżały trzy ciała. Anastazja Bryłkowska została ciężko ranna w brzuch i zmarła na drugi dzień. Moi rodzice i siostry ukryci w różnych miejscach ogrodów przeżyli.
Zniszczono i okaleczono rodzinę
relacja Stanisławy Bauciak z domu Boczar
Wieczorem około godziny 9 tej, gdy na biało ubrani banderowcy zaczęli palić, osiedle, nie było mnie w domu. Przebyłam wówczas z mamą u wujka Jana Byka W domu pozostał tato z dwoma siostrami. Nagle przybiegł do domu wuja sąsiad i powiadomił że pali się nasza miejscowość. Mama nakazała mi zastać w rodzinie Byków, a sama pobiegła do naszego domu. Tymczasem Ukraińcy podpalili wioskę od środka. Paliły się domy, obory i wszystko co się dało palić. Sąsiadka Rajczakowska zabrała wszystkie dzieci wśród nich mnie do swojej piwnicy. Siedzieliśmy w niej przez całą noc. Rano gdy wyszliśmy na zewnątrz, to naszym oczom ukazały się zgliszcza. Wszystko wokoło było popalone. Wśród tej spalonej ziemi odnalazła mnie mama. Była ranna, nie widziała na jedno oko, uszkodziła je kula z maszynowego karabinu. Od mamy dowiedziałam się że nasz ojciec i moje siostry nie żyją. Tato Antoni Boczar otrzymał strzał w czoło, zastrzelono również siostrę Helę Boczar. Siostra Katarzyna Boczar spłonęła, podobnie jak wszystkie zabudowania. W rodzinie cioci Marii Sułkowskiej zginęła dwójka dzieci, które ukryły się pod mostem.
Była zima, mama i wujek Jan pochowali najbliższych w zbiorowej mogile i czym prędzej wyjechaliśmy z Barysza do Buczacza, a stamtąd na poniemieckie ziemie.
Przerwane spotkanie koleżeńskie
Michała Baranowskiego z Legnicy.
Miałem siedemnaście lat. 5 lutego1945 odbył się pogrzeb naszej koleżanki. Zebraliśmy się po tym wydarzeniu w domu Laszkiewiczów w 10 osób. Było to mieszkanie gdzie często gromadziła się młodzież. Jeden z nas zawsze stał z bronią na warcie bo były to czasy niebezpieczne, wojenne. Zresztą my w mieszkaniu też mieliśmy broń, bo w Baryszu w tym okresie broni nie brakowało. Stojący na warcie zauważył pożar, palił się dom Zamichowskiego. Powiadomił nas o tym wydarzeniu i każdy z nas pobiegł do swojego domu.
Mój ojciec Mikołaj żeby pożar się nie rozprzestrzenił, zaczął zrywać słomę która stanowiła ocieplenie budynku, a ja wyprowadziłem bydło. W tym okresie w naszym domu przebywał brat mamy ,wujek Marcin Medyński z żoną Franciszką, którzy mieszkali na Tysowie, ale ich kolonię spalono dwa tygodnie wcześniej. Wujek zaczął zbierać pościel która wisiała na podwórzu. W trakcie tej czynności został postrzelony przez banderowca. Szybko z ojcem wciągnęliśmy wuja do domu. Napastnicy strzelali gdy ktoś próbował wyjść z domu. Tam gdzie się ludzie się nie bronili napastnicy wrzucali granat, podchodzili pod dom i podpalali. W pobliżu postrzelono Katarzynę Frydryk w następstwie czego kobieta zmarła.
Postanowiłem uciekać do Gajów Buczackich. Po drodze do moich uszów dobiegały jęki z posesji sąsiadów Wolskich, Torończaków, Kroczaków, Sowów. Dobiegłem do okopów, które pozostały po froncie i tam spotkałem Władka Herbuta i Józefa Frydryka. Wspólnie posuwaliśmy się w kierunku drogi, najpierw czołgając się okopami i dalej w kierunku pryzmy gnoju. W trakcie czołgania dwóch ubezpieczało tego który się czołgał. Tak dotarliśmy do pryzmy ,skąd widoczna była okolica. Wszędzie widać było płomienie. Siedzieliśmy za tym obornikiem obserwując co się dzieje. Po upływie pewnego czasu banderowcy zaczęli puszczać w górę race. Była może trzecia godzina, gdy zaczęli się gromadzić i wycofywać. Jedna grupa zebrała się i odjechała w kierunku Żyżnomierza, a inna w kierunku Barysza. My trzej udaliśmy się do Gajów Buczackich, tam zapukaliśmy do pierwszego domu Polaków, gdzie otrzymaliśmy coś ciepłego do picia.
W następstwie tej nocy śmierć poniosły rodziny Herbutów, Wolskich, Osolińskich oraz żona z dziećmi Józefa Kuneckiego
Opowieść przekazywana w rodzinie Wolskich
spisana na potrzeby książkiw Piersnie
„Jak napadli na nas w nocy
Szósty luty świadkiem był
Ile krwi tam wytoczyli
Z naszych biednych polskich żył”
Słowa wyżej przytoczone pochodzą z wielozwrotkowej piosenki, którą słyszałam od moich kuzynek wspominających wydarzenia tamtej nocy. Wryły się one w moją pamięć, choć nie byłam świadkiem wydarzeń, bo urodziłam się po II wojnie światowej, ale rodzina z której pochodzę przeżyła wtedy horror i śmierć najbliższych.
W rodzinie Wolskich i rodzinach spokrewnionych zginęło w tę noc kilkanaście osób. Babcia Anna Wolska i jej synowa Maria Wolska z Kowczów z czteroletnią córeczką Gienią mieszkały nad rzeczką z widokiem na Zielona Górę, w części Mazur leżącej bliżej Miasteczka. Posesję Anny Wolskiej z jednej strony ograniczała rzeczka ,a z drugiej ulica. To właśnie w pobliżu ich domu zaczęły się palić pierwsze zabudowania. Paliły się i te pod Zieloną Górą i te po drugiej stronie ulicy. Kobiety były same, dziadek Józef Wolski zmarł w 1941 roku, wujek Antoni Wolski mąż Marii, przebywał na robotach w Niemczech. Wobec nagłego ataku i pożaru nie mając szans na ucieczkę, wyniosły z domu dwie pierzyny. Jedną położyły pod leżącym obornikiem pokrytym śniegiem a drugą pierzyną przykryły się, w środku między dorosłymi kobietami położyła się mała Gienia, która otrzymała polecenie że ma leżeć cichutko.
Któryś z napastników dojrzał leżące kobiety. Jedną zasztyletował, a drugą zastrzelił. Czteroletnia dziewczynka leżała między nieżywymi, myśląc że babcia i mama śpi. Rano wyziębione dziecko zostało odnalezione, przeżyło. Obecnie Gienia mieszka w Bolesławcu.
Również ucierpiały rodziny braci Józefa Wolskiego, potomkowie Szymona i Stanisława Wolskich, noszące pseudonim Rutyna. Ci Wolscy mieszkali w bliźniaczym budynku w pobliżu szkoły na Mazurach. W czasie napaści Michał Wolski syn Szymona był w Buczaczu. W domu pozostała jego żona Maria Wolska z Galików z rocznym Józiem. Ona ze swoim synkiem uciekła do piwnicy w której znalazły schronienie również Marcela Wolska z córką Józefą, Katarzyna Torończak krewna i równocześnie sąsiadka z synem Władysławem, Marcela Wolska z Herbutów, żona Antoniego Wolskiego syna Stanisława, z córką Heleną. W owej piwnicy było osiem osób, z czego sześć z rodziny Wolskich zginęło. Uratowali się, Katarzyna Torończak która była ranną i jej syn Władek.
W innym miejscu zamordowano cztery osoby Rajczakowskich spokrewnione z rodzina Wolskich przez Marię Rajczakowską, córkę Szymona Wolskiego. Maria była żoną Stanisława Rajczakowskiego. Rajczakowscy mieli pięcioro dzieci, dwoje dorosłych. Syn Józef przebywał na robotach przymusowych, córka Anna była mężatką i nie było jej z matką. Maria Rajczakowska została zamordowana wraz z trójką swoich dzieci Marcelą Rajczakowską, Heleną Rajczakowską i Władysławem Rajczakowskim.
Byłem wtedy dzieckiem
opowieść Władysława Najbara z Psiego Pola
Aż trudno opowiadać co się działo w tą noc, kiedy na Mazury napadli banderowcy. Od dłuższego czasu spaliśmy w domu w ubraniu, a tej nocy właśnie idąc spać zdjęliśmy ubranie dzienne. Gdy banderowcy podpalali zabudowania na Mazurach, w popłochu nieubrani schroniliśmy się w naszej piwnicy. Siedziały w niej babcia Maria Najbarowa, mama, trójka dzieci i nasza sąsiadka Marysia Boczar”Berbecha”. Tato tymczasem wynosił zboże, żeby się nie spaliło do stolarni której dach był kryty blachą. Jednak dom palił się i bardzo dusił nas dym. Mama powiedziała, żebyśmy biegli w kierunku rzeki. Przebiegliśmy przez drogę do ogrodu Wolskich. Ponieważ było niebezpiecznie, więc położyliśmy się we głębieniu, które powstało pod kopcem z ziemniakami. Leżeliśmy tam może dwie godziny, udając nieżywych. A przecież to był luty, a my nie byliśmy ubrani. Udało się przeżyć całej naszej rodzinie.
To co zobaczyliśmy rano, było wstrząsające. Wielu naszych sąsiadów nie żyło, inni byli ranni. Największego przeżycia doświadczyłem, kiedy usłyszałem ze kilkumiesięcznemu dziecku sąsiada rozdeptano lub zmiażdżono główką. Zginęły rodziny Bandów, Kuneckich, Wolskich. Z Kuneckich ocalał ojciec rodziny Józef, bo był w „Istrebitelnych Batalionach”, które my nazywaliśmy policją i nie było go w domu. Zamordowano sąsiadki z naprzeciwka Annę Wolską i jej synową Marię, mieszkające właśnie na tej posesji, gdzie w ogrodzie leżeliśmy dwie godziny. Uratowała się mała Gienia Wolska córka Marii, której banderowcy nie zauważyli między dorosłymi kobietami. Mój sąsiad i kolega Jan Kunecki „Gorczyca” stracił mamę.
Krewni mojej mamy -Galikowie – znaleźli schronienie w domu sąsiadów Kuneckich „Kozijów.” Ukraińcy do tego domu nie weszli. Musieli mieć dobry wywiad, bo tam byli mężczyźni z bronią. Banderowcy zastrzelili matkę właściciela domu Mariana Kuneckiego, bo otworzyła drzwi i wyszła na próg.
Tragedię rodzinną przeżyłem, pół roku później w czasie ewakuacji. Po długim oczekiwaniu na transport dojechaliśmy do Tarnowskich Gór. Na stację przyjechał po nas furmanką Michał Frydryk, który już wcześniej uciekł z Barysza, bo groziła mu śmierć. Przyjechaliśmy do Gliwic, gdzie osiedlili się Frydrykowie, bracia Marii Najbarowej, która była żona Franciszka Najbara. Tu zamieszkaliśmy. W ciągu miesiąca zmarli na tyfus moi rodzice Stefan i Maria z Galików Najbarowie, brat mamy wujek Galik Dominik i babcia Maria Najbarowa. Mając 10 lat zostałem sierotą, którym zajął się stryj Franek Najbar, listonosz z Barysza. Mieszkając w Gliwicach Franciszek również pracował na poczcie.
Ze strachu przed Ukraińcami przenieśliśmy się z Konopelnej na Mazury
powiedziała Aniela Bielecka z Byków „ Piszaków”z Księginic Małych
Mama w obawie przed Ukraińcami podjęła decyzję, że przenosimy się na Mazury, do babci Salwiny Herbutowej. Znajoma Ukrainka odradzała ,mówiąc że wybieramy się z deszczu pod rynnę”. Miała rację, bo po kilku tygodniach doszło do masakry. Kiedy osiedle Mazury było pozbawione opieki ze strony polskiej samoobrony banderowcy napadli na śpiących w nocy, podpalając z kilku stron domy i zabijając ludzi. Zabijali przeważnie siekierami, bez względu czy stary czy młody czy kobieta czy dziecko. Rodzinie Osolińskich głowy rąbali na pniakach.
Nam udało się przeżyć. Mama z Michasiem i ze mną ukryła się domu Marii i Jędry [ Andrzeja] Herbuta na ulicy Żydowskiej- była taka na Mazurach. W ich domu zgromadziło się bardzo dużo osób. Część siedziała w piwnicy a może z dziesięć rodzin na korytarzu. Na drzwi poukładano poduszki. Kobiety myślały że w ten sposób zmniejszą siłę rażenia pocisku w razie strzelaniny. Pamiętam że bardzo, bardzo baliśmy się i długo modlili.
Gospodyni domu uspakajała mówiąc: „Nie bójcie się nasze nowenny nie pójdą na marne” .Banderowcy wybili okna, ale do środka nie weszli. Siedzieliśmy w tym zimnym domu, bo wiało niesamowicie do rana. A rano znów przeżyliśmy jeszcze raz stres. Oto nagle ktoś otworzył drzwi i w progu ukazała się postać z karabinem. Myśleliśmy że to banderowiec, a to jeden z Polaków z samoobrony wrócił z Buczacza i poszukiwał żony z dziećmi. Po spaleniu Mazurów w lutym wszyscy wyprowadziliśmy się do Buczacza, bo większe miasta banderowcy bezpośrednio nie atakowali.
Noc śmierci i pożarów
według Bronisława Boczara z Legnicy
Rodzin o nazwisku Boczar było kilka. My mieszkaliśmy na osiedlu Mazury pod Zielona Górą, w pobliżu Zrąbka, skąd jak przypuszczam poszedł jeden z ataków. Ojciec miał na imię Józef, mama Anna pochodziła z Wójcików. Miałem piętnastoletniego brata Mariana i siostrę Stanisławę urodzoną w 1928 roku. Pamiętnej nocy przebywało w naszym domu dwoje dzieci mojego przyrodniego brata Wawrzyńca Nycza. Był to sześcioletni Ryszard Nycz i młodsza od niego Janina Nycz
Gdy osiedle był ogarnięte łuną pożarów i opanowane przez poruszające się w białych weretach różnej płci osoby narodowości ukraińskiej, każdy próbował ratować życie jak mu nakazywał instynt, nie było czasu na zastanowienie. Nasz dom był położony na skarpie. Atak banderowców był tak niespodziewany, że nie byliśmy bezpośrednimi świadkami śmierci ojca i brata. Możemy przypuszczać że zostali zaskoczeni przez oprawców, podczas wypuszczania zwierząt ze stajni. Widząc prawdopodobnie zbliżających się Ukraińców próbowali się ukryć w pobliskiej ziemiance pod drewutnią, ale ci ich spostrzegli i zadali śmierć.
Moja mama i siostra były w szczególnej sytuacji, gdy płonął dom musiały myśleć również o tej dwójce małych dzieci. Pobyt w płonącym domu groził zaczadzeniem i poparzeniami, natomiast na opuszczających dom czyhały widły, siekiery i strzały. Kobiety schowały dzieci w schowku na drewno pod piecem do pieczenia chleba, owijając dzieci w mokry koc. Gdy banderowcy odeszli, ugasiły palące się drzwi i wyciągnęły dzieciaki ze schowka. Uciekliśmy z domu w kierunku rzeczki, a po jej przejściu ukryliśmy się w piwnicy Andrzeja Herbuta, gdzie przebywało bardzo wiele przerażonych osób. Mój ojciec liczący 44 lata i piętnastoletni brat Marian nie przeżyli, możliwe że wrzucono coś do środka piwnicy w której szukali schronienia.
Rano mama poszukiwała ich i znalazła we wspomnianym wyżej pomieszczeniu pod drewutnią. Drzwi piwnicy był podparte od środka. Ktoś je wyważył i znaleziono tam zwłoki ojca i brata. Mama powiedziała że brat miał odgryzione palce, nie pozwoliła mi oglądać zamordowanych najbliższych, ani nie zabrała na pogrzeb, chyba chciała mnie chronić. Dom oraz wszystkie zabudowania stodoła, stajnia, drewutnia i bróg spaliły się. Nie wiadomo co stało się z końmi i innymi zwierzętami, bo na drugi dzień wróciła do domu tylko koza, która przyjechała z nami do Uniejowic. Spaliło się również pianino Marii Nyczowej, synowej mojej mamy, która przybywała wówczas w Kazachstanie. Po zabraniu ją na zsyłkę, sąsiedzi zawiadomili że jeden z Ukraińców, przywłaszczył sobie pianino Nyczów. Czyniła więc starania by je odzyskać w zastępstwie synowej Marii i syna Jana. Dopięła swego, pianino zwrócono i mama przechowywała je w naszym domu do tej pamiętnej nocy, ale w czasie pożaru również i ono spłonęło. Pocieszające po tych przejściach wojennych dla naszej rodziny było to że Maria i Jan Nyczowie przeżyli wojnę i odnaleźli się w Zagrodnie.
Wspomnienia Michała Kuneckiego z Sobótki
dotyczące wydarzeń z 5/6 lutego 1945 roku`
Rodzina Kuneckich mieszkała w pierwszym rzędzie od głównej drogi, która prowadziła do Buczacza. Wieczorem ojciec pilnował domostwa, a dzieci już spały. Tato miał w domu dwa karabiny rosyjskie, jeden na 5, a drugi na 10 strzałów. Razem z ojcem Józefem był mój brat Stanisław, który miał 15 lat. Brat ojca również Stanisław, kawaler, był wówczas na wojnie. Stasiowi tato wręczył karabin 10-strzałowy.
W pewnym momencie, przyszli oni do domu, budzą nas i krzyczą żeby wstawać, bo pali się stodoła. Piątka dzieci została obudzona. Uciekaliśmy w popłochu my i nasi sąsiedzi do piwnicy Mariana i Apolonii Kuneckich noszących takie samo nazwisko jak my, ale nie będących naszymi krewnymi. Mieli on synów o imieniu Józef, Ludwik, Jan i Bronek.
Piwnica była na zewnątrz między domami z dala od mieszkań. Był w niej przedsionek i za drugimi drzwiami właściwa piwnica. W niej ukryło się 21 osób, siedzieliśmy na kartoflach. Siostra Anna była wtedy maleństwem, miała dwa tygodnie i zaczęła płakać. Baliśmy się żeby nas nie wydała. W przedsionku piwnicy czatowali na banderowców z karabinami Józef Kunecki – mój tato i Stanisław Kunecki – mój brat. Nasza rodzina ocalała, nikt nie zginął tej nocy. Spłonęła tylko stodoła, która była kilkadziesiąt metrów od domu, za sadem. Domu i obory nie spalili, bo jak się okazało banderowcy mieli rozkaz palić do trzeciego mostu. Nasz dom -czyli Józefa Kuneckiego -stał nieco dalej, więc go nie spalono. Pod mostem zginęła kobieta zza rzeki, mieszkała ona w pobliżu kapliczki. Schowała się tam z córką i krową. Ukraińcy zobaczyli krowę, którą zastrzelili. Sąsiadka dostała kilka strzałów w pierś, ale przeżyła. Jej córka została zastrzelona.
Potem okazało się, że zaczęli mordować od ciotki Marceli z jednej strony i od mostu przy którym mieszkaliśmy z drugiej strony. Po tych wydarzeniach, szybko, tak jak inni przenieśliśmy się do Buczacza. Czekaliśmy na wyjazd w Buczaczu trzy miesiące. Mieszkaliśmy w cztery rodziny, ponad dwadzieścia osób w jednym pokoju. Wszyscy spaliśmy na podłodze, bo w tym pomieszczeniu nie było żadnych mebli . Były to rodziny: Wiszniowscy, Sowowie, Kuneccy i czwarta, której nazwiska już nie pamiętam.
Następny miesiąc czekaliśmy w Pyszkowcach. Tam w pobliżu stacji tato zrobił prowizoryczne schronienie ze słomy i kołków. W końcu przyjechał transport z odkrytymi wagonami. Załadowaliśmy się wraz z krową do tych wagonów. Kierownikiem transportu był Kroczak, który osiedlił się w Radzikowie. Jechaliśmy ze dwa tygodnie, a może trochę dłużej. Zostaliśmy wyładowani w Dzierżoniowie. Stąd furmanką zawieziono nas do Księginic Małych, gdzie nasza rodzina osiedliła się na stałe.
Siedzieliśmy pod mostem
mówił Józef Torończak z Rososznicy
Gdy banderowcy zaatakowali Mazury, miałem 14 lat. Mieszkaliśmy w sąsiedztwie wdowy Katarzyny Bieleckiej. W jej murowanym domu pod blachą schroniło się przed pogromem około 50 osób.
Kiedy zaczął się zamęt, wujek Chmielowski wsiadł na konia i chciał jechać do lasu. Ale atak był tak wielki, że zrezygnował.
Zauważyłem moich kolegów, rówieśników Michała Sułkowskiego i Ludwika Torończaka, jak biegli wzdłuż rzeki, dołączyłem do nich. Dobiegliśmy do mostu koło szkoły i ukryliśmy się pod nim .Dołączyło do nas rodzeństwo Aniela i Ludwik Frydryk. Była nas piątka wszyscy w wieku 14-13 lat. Gdy tak ukryci siedzieliśmy pod mostem, słyszeliśmy krzyki, nawoływania, ryki, rozmowy. Czasem banderowcy nawoływali po polsku, po imieniu chcąc zmylić Polaków.
Niedaleko szkoły mieszkała rodzina Michała Wolskiego. Michał był wtedy w Buczaczu. Jego żona z dzieckiem, krewni Wolscy i Rajczakowscy schowali się do ziemianki .Banderowcy odkryli schowek i wszystkich zamordowali.
Po pewnym czasie usłyszeliśmy gwizdanie. Po gwizdach Ukraińcy zaczęli się gromadzić i szykować do odjazdu. Domu moich rodziców nie spalili, bo stał w środkowym rzędzie, a tego rzędu napastnicy nie atakowali.
Byłem świadkiem wydarzeń na Mazurach
wspomnienia Stanisława Mierzwiaka ze Świątnik, w gminie Sobótka
Urodziłem się w Baryszu w 1929 roku na osiedlu Mazury, gdzie mieszkali Polacy. W nocy 5 lutego 1945 roku doszło do napadu banderowców na Mazury, miałem wówczas szesnaście lat.
Wieczorem gdy całą rodziną byliśmy w domu, mój ojciec Marcin Mierzwiak zauważył pożar po drugiej stronie ulicy. Usłyszeliśmy też strzały. Wybiegliśmy z domu, ojciec gdy zorientował się co się dzieje, powiedział do mnie: wyprowadź konia i bydło ze stajni! Kiedy prowadziłem konia do sadu, będąc około 30 metrów od budynków, zauważyłem zwartą kolumnę banderowców, ubranych na biało z bronią na plecach. Noc była jasna, leżał śnieg i świecił księżyc, paliła się druga strona ulicy. Wszystko dokoła widoczne jak w dzień. Banderowcy zmierzali w kierunku zabudowań, byli około 150 metrów ode mnie. Przestraszony upadłem na kolana i tak wycofałem się z sadu. Konia uwiązałem blisko budynków, a sam wbiegłem do domu, ale tam już nie było nikogo z rodziny.
Widziałem przez okno atak banderowców na mieszkańców naszej miejscowości. Jedni podali na ziemię i strzelali, drudzy skokami do przodu dobiegali do zabudowań. Niektórzy Polacy bronili się oddając pojedyncze strzały w kierunku napastników. Ukraińcy w naszym sadzie ustawili karabin maszynowy i strzelali do sąsiada Józefa Herbuta, który bronił się w stodole, zabili go i podpalili stodołę.
Dym ścielił się na nasze podwórze, więc wyskoczyłem z domu, odwiązałem i wypędziłem bydło ze stajni. Uciekałem ścieżką, która prowadziła do studni, biegłem dalej nad rzekę, bo tam po obu stronach rzeki były krzaki. Schowałem się w zaroślach i obserwowałem co się dzieje.
W którąkolwiek stronę spojrzałem, wszędzie widziałem strzelające w górę płomienie ognia, ale nasz dom i dom sąsiada z jednej i z drugiej strony stał nienaruszony. Słyszałem straszne krzyki ludzi, wycie psów, rżenie koni i ryk bydła, które żywcem piekło się w płonących zabudowaniach. Spoglądałem na nasz dom, w dalszym ciągu stał cały. Chyba poszli dalej, pomyślałem i postanowiłem opuścić swoją kryjówkę.
Ostrożnie skradałem się w kierunku domu. Wtem zobaczyłem, że z domu sąsiada wyszło trzech banderowców, dwóch mężczyzn i kobieta, Tak jak inni, których widziałem wcześniej, ubrani byli na biało. Wszyscy troje z bronią maszynową na piersiach. Podpalali dom sąsiada. Wycofałem się ścieżką do studni, przykucnąłem za murkiem i obserwowałem, gdy wszystko podpalili, dwóch przeszło przez drogę w kierunku rzeki oddalając się coraz bardziej ode mnie. Poszli szukać innych Polaków. Ocalałem, przez pewien czas siedziałem jeszcze za studnią.
Mojej najbliższej rodzinie nic złego się nie stało. Mama Katarzyna Mierzwiak [z domu Bryłkowska], z pięciorgiem dzieci Władkiem, Michałem, Helenką, Marysią i dwuletnią Hanią, ukryła się w wolno stojącej murowanej piwnicy na podwórzu.
Ojciec Marcin Mierzwiak zaś schował się pod gałęzie i chrust, które leżały w obejściu. Ukryty pod tą kupą drzewa słyszał jak jedni Ukraińcy wołali do tych, którzy szli podpalać nasz dom ”chody siuda” co znaczy „chodźcie tutaj”, więc zawrócili. Odwiązali i zabrali naszego konia, którego wcześniej zawiązałem i poszli w kierunku wołających. Ci którzy ich wołali natknęli się na schron sąsiadów Kretów. Ukraińcy uwiązali naszego konia do drzewa, strzelali do schronu i wrzucili granat. Potem poszli palić zabudowania naszych sąsiadów. Do naszego domu i po konia już nie wrócili.
Rano 6 lutego1945 roku, okazało się że w schronie sąsiadów zginęli Michał Kret i jego żona Aniela z Sowów w zaawansowanej ciąży, porozrywana granatem. Nie żył też ich szesnastoletni syn Władysław Kret i córeczka Gienia Kret, która miała zaledwie cztery lata. Dwóch synów, Józef i Edward Kretowie przeżyli tę piekielną noc.
Tej nocy zginęła moja babcia Anastazja Bryłkowska. Rozerwana granatem zmarła po dwóch godzinach ciężkich boleści -mówił Stanisław Mierzwiak, dodając- to było piekło na ziemi, które trudno opisać słowami. To wydarzenie zostało we mnie na całe życie.`
Co przeżyli w noc mordu
Edward i Józef Kretowie oraz ich kuzyni Sowowie
na podstawie rozmowy z Wiesławem Sową, bratem Bronka i Heleny Kuneckiej, córki Bronisława Sowy.
Gdy okazało się, że banderowcy palą i mordują, rodzina Michała i Anieli Kretów schowała się w dole z zamaskowanym wejściem, który wcześniej służył za schowek przed niemieckimi łapankami na roboty przymusowe do Rzeszy. Bose dzieci: Edziu, mający osiem lat i jego kilka lat starszy brat Józio weszli najdalej, potem weszła mama, która była w ostatnich tygodniach ciąży i mała Gienia. Przy wejściu mieli czuwać ojciec i 16-letni Władek. Dzieci zostały nakryte pierzyną. Aniela zabrała do tego dołu też obraz Matki Boskiej.
Wszystko działo się bardzo szybko, rodzina widziała, że ich dom się pali. Nagle Kretowie usłyszał strzały i brzęk tłuczonego szkła z obrazu, potem wybuch granatu. Ukraińcy po wrzuceniu granatu przykryli otwór i odeszli. To był chyba granat dymny, bo w jamie było dużo dymu, więc Edward i Józef schowali głowę pod pierzynę i chyba zasnęli. Jak długo spali? Nie wiadomo. Obudził ich głos Bronka Sowy, który wołał po imieniu ukrytych w krewnych i pytał ich o małą siostrę
Wiesław Sowa powiedział, że brat Bronek 5 lutego wieczorem ze swoim oddziałem stawił się na wezwanie do Buczacza. Stamtąd oddział zobaczył łunę nad Mazurami. Baryszanie chcieli pośpieszyć z pomocą, ale komendant Istrebitelnych Batalionów Iwanienko zabronił. Oddział samoobrony musiał wykonać rozkaz. Dopiero nad ranem pozwolono im pojechać do swoich. Na miejscu dowiedzieli się, że banderowcy odjechali kilka minut przed ich przyjazdem. Zaczęli podejrzewać, że Iwanienko, z pochodzenia Ukrainiec zza Zbrucza, był w zmowie z miejscowymi.
Bronisław Sowa wiedział o kryjówce rodziny. Sąsiedzi którzy przeżyli sądzili że rodzina Kretów nie żyje. Wówczas Bronek zaczął wołać wszystkich po imieniu. Na jego wołania odpowiedzieli dwaj Edward i Józef. Pozostała czwórka Michał, Aniela, Władysław i Gienia milczała.
Przerażonych chłopców, Bronek Sowa zabrał do Buczacza, gdzie zaopiekowała się nimi rodzina, najstarsza zamężna Maria, siostra Edwarda i Józefa oraz ciocia Maria Boczar, siostra ich mamy Anieli Kretowej. Bronisław po stracie ojca i stryjów tracił następnych krewnych. Pomordowanych pochowano w starej szafie, do której ułożono rodziców i rodzeństwo Kretów. Pogrzeb odbył się bez udziału Edwarda.
Młodsi bracia Bronka Sowy, Wiesław i Mietek w czasie napadu byli w domu stryja Józefa Sowy, który był zginął w Katyniu. „Gdy zaczęto mordować Polaków w kilku miejscach na Mazurach, pod nieobecność starszych, obronę organizowali bardzo młodzi chłopcy. Bronili się mój brat Mietek, który miał piętnaście lat i jego koledzy. Ja w tym oporze udziału nie brałem bo byłem za mały, miałem dziewięć lat” powiedział Wiesław Sowa.
Skąd mieli broń? Niemcy zostawili w 1944 roku w Baryszu trzy składy amunicji. Część zabrali Sowieci, a znaczną część zgromadzili cywile, zarówno Polacy jak i Ukraińcy. Znajdowano broń i amunicję po Niemcach porzuconą na stosach w lesie. Wyrostki dysponowały karabinami z krótką lufą. Tą ćwiczebną bronią skutecznie odstraszyli banderowców. Nie dopuścili atakujących do środkowego rzędu. Gdy kończył się napad, banderowcy odjechali w kierunku Zubrzca.
Bronek Sowa [ur.1926] po tych wydarzeniach, osiedlił się z żoną i braćmi Bolesławem [ur.1928], Mieczysławem [ur.1930] i Wiesławem [ur.1936] w Buczaczu, w jednym z pożydowskich mieszkań. Tam w czasie oczekiwania na wyjazd,w lipcu urodziła się córka Bronka – Helena. Po przyjeździe na Dolny Śląsk Sowowie zamieszkali w Rososznicy pod Ziębicami.
Edek Kret po wojnie przyjechał ze swoją ciocią do Krzelkowa pod Ziębicami. Tu uczęszczał do szkoły podstawowej. Po jej ukończeniu wyjechał do siostry Marii, która z rodziną i bratem Józefem mieszkała po wojnie w Maciejowcu w powiecie Lwówek Śląski. Maria na froncie straciła męża i po wojnie wyszła za mąż po raz drugi za byłego mieszkańca Barysza. Edward szkołę średnią kończył we Lwówku Śląskim, studiował w Warszawie. Tam zamieszkał z żoną Ewą, której rodzina również pochodziła z Kresów.
Po latach na targu
reminiscencje Wiesława Sowy z Niedźwiednika
Gdy w latach dziewięćdziesiątych kwitł handel prowadzony przez Rosjan i Ukraińców, wybrałem się na targ. Kramów było dużo, podszedłem do jednego z nich. Wśród wielu przedmiotów były wystawione siekiery. Wziałem do ręki jedną i zacząłem ją oglądać. Sprzedająca zaczęła mnie namawiać do kupienia łamaną polszczyzną z pewnymi słowami ukraińskimi, mówiąc również słowa „Dobra sokira” Ponieważ znam język ukraiński i domyśliłem się że mam do czynienia z Ukrainką, powiedziałem jej że siekiery od niej nie kupię. Zdziwiona zapytała – dlaczego? Odpowiedziałem jej -bo nie wiem czy ta siekiera nie rąbała Polaków. Była bardzo zdziwiona i zapewniała że na pewno nie. Tak nieoczekiwanie odezwały się tamte wspomnienia.
`
Historia rodziny Herbutów z Przezdrowic
relacja Tadeusza Herbuta
Nasza pięcioosobowa rodzina mieszkała na Mazurach. Rodzice to Józef Herbut, syn Marcina i Honoraty oraz Aniela Herbut z Nyczów. Miałem dwóch braci Jana i malutkiego kilkutygodniowego braciszka Michała. Ojciec był szewcem i rolnikiem. Gospodarstwo nasze liczyło 12 morgów.
Węgrzy, którzy byli w czasie wojny sprzymierzeńcami Niemców, przez pewien czas stacjonowali w Baryszu i sympatyzowali z Polakami. Często sprzedawali Polakom granaty lub karabiny i bronili przed banderowcami. Potem opuścili Barysz i wtedy to już Polacy nie mający obrony byli coraz bardziej narażeni na utratę życia i mienia.
Gdy front stał koło Trybuchowiec, w Baryszu stacjonowało bardzo dużo wojska hitlerowskiego. Po domach kwaterowali żołnierze niemieccy. O frontowych żołnierzy dbano. Wracali z frontu brudni, zawszeni i zmęczeni. W Baryszu dochodzili do siebie. Pomarańcze, kakao i broń były przedmiotem handlu. Mieszkańcy Barysza handlowali z żołnierzami niemieckimi. Żołnierze handlowali za domowe jedzenie.
Ojciec od stacjonujących Niemców kupił karabin, naboje i granaty. Przechowywał nabytą broń w stodole. Mówił, że będzie bronił rodziny w razie niebezpieczeństwa.
Gdy z Barysza wynieśli się Niemcy, nastała władza sowiecka. Ojciec miał do wyboru albo wojsko albo pracę w lesie. Wybrał pracę w lesie by być bliżej rodziny.
W lesie za Kozią Górą, gdzie położone były trzy gospodarstwa, zauważono zgrupowanie Ukraińców. Do ojca 5 lutego 1945 roku przyszedł sąsiad Franek Sułkowski, który pojechał do lasu po drzewo i zobaczył dużą grupę ludzi. Sułkowski był zaniepokojony. Oni coś szykują – powiedział do ojca -mają konie, sanie i piją wódkę. Trzeba uważać. A wieczorem zaczął się napad.
Sułkowski przybiegł do nas i krzyknął: „Józek, pali się!”. Ojciec pobiegł do stodoły, która była w pewnym oddaleniu od domu. Noc była bardzo jasna, gdy tato wychodził ze stodoły z karabinem w ręku, otrzymał śmiertelny strzał od ukrytego Ukraińca. Padł u wrót stodoły. Mama chciała ojca odciągnąć, ale banderowiec zaczął do niej strzelać i matka uciekła. Banderowcy podpalili stodołę, spłonął także zabity ojciec.
Mama Aniela Herbut i dzieci Jan i Tadeusz – czyli mój brat i ja – ukryliśmy się w małym schowku w naszym domu. W takim składziku na kartofle przy sieni. Mój malutki brat Michaś, niemowlę, który był po drugiej stronie domu, zaczadził się tej nocy. My uratowaliśmy się, bo do innego pomieszczenia obok naszego schowka, sąsiad Sułkowski wrzucił prosiaka, który kichał i prychał. Zmyliło to banderowców. Skomentowali, że nie ma po co wrzucać granatu bo wszyscy dogorywają. Rozmowa napastników toczyła się za ścianą. Mama słyszała ją wyraźnie, rozmawiali po ukraińsku. W schowku poza naszą rodziną Herbutów, była sąsiadka Anna Skiba i jej syn Antoni, którzy później osiedlili się w Krzelkowie.
Uratowali się również tej nocy Sułkowscy. Sułkowski Franciszek z karabinem w dłoni bronił okolicy. Jego żona Anastazja i dzieci Paweł, Anna i Piotr przeżyli tę noc. Rodzina Sułkowskich osiedliła się po wojnie w Świętym w powiecie Środa Śląska
W noc z 5/6 lutego 1945 roku straciliśmy ojca Józefa i braciszka Michała. Domu nam nie spalono. Mama i ja z bratem Janem ocaleliśmy dzięki prosiakowi, który stracił życie. Po tych wydarzeniach, wśród ziaren kukurydzy przygotowanej jako pasza dla zwierząt, znalazłem schowane przez ojca granaty.
Zamordowano tej nocy, brata mojego ojca, stryja Andrzeja Herbuta, jego żonę oraz ich dwoje dzieci. Kuzyna Michasia Herbuta utopili. Inny kuzyn Jan Nycz, będący dzieckiem również ocalał, chociaż biegł pod kulami kilkaset metrów. Po wojnie, Nyczowie tak jak my, zamieszkali w Przezdrowicach.
Mama będąca wdową przyjechała z Janem i ze mną po wojnie do Przezdrowic. Tu wyszła za mąż za dawnego mieszkańca Barysza, Stanisława Kuneckiego, który po wojnie zamieszkał w Księginicach Małych. Ojczyma wspominam bardzo dobrze. Godnie zastąpił ojca, którego straciłem w tak tragicznych okolicznościach.
Kiedy opuszczaliśmy Barysz zakopałem znalezione granaty przy płocie. Przed kilku laty odwiedziłem Barysz i byłem na posesji moich rodziców. Zobaczyłem miejsce gdzie spędziłem dzieciństwo, pomyślałem o tych granatach leżących wciąż pod płotem i zrobiłem zdjęcia miejsc, gdzie rozegrały się wydarzenia, które tak boleśnie wpisały się w moje życie.
Wspomnienia mamy Anieli z Siekierczyna
spisane i przekazane przez syna Józefa Frydryka z Wałcza
„ Nasz dom już się palił, uciekałam z czteroletnim synkiem. Okryłam go poduszką. Mówili, że kula przez pierze nie przejdzie. Potykając się przez opłotki uciekałam od tego piekła. Kule świstały, ale żadna nas nie dosięgła. Może byliśmy nie widoczni, biali na białym śniegu? Może, a właściwie na pewno Ten Na Górze tak chciał. Ukryliśmy się w murowanej piwnicy znajomych. Brakowało powietrza, dusiliśmy się. Całą noc przesiedzieliśmy w kilka rodzin z dziećmi w tym pomieszczeniu. Jedno dziecko niestety udusiło się. Słyszeliśmy płacz dzieci, jęki i wołania o pomoc mordowanych. Strach mieszał się z bezradnością. Płacz z modlitwą. Na szczęście do naszej piwnicy, Ukraińcy nie wrzucili granatów.
Napadli również na Plebanię
mówił Czesław Rybka z Wrocławia
Plebania była zamieszkała przez trzydzieści rodzin. Siedem było narodowości ukraińskiej, a ponad dwadzieścia to rodziny polskie. Dzieci Jasińskiego i Eugeniusz Haluk byli banderowcami, inni Ukraińcy mniej szkodzili Polakom. Gdy podpalono nasz dom, mama powiedziała żebym wziął kożuch ojca, a ona weźmie maszynę do szycia i zaniesie do okopów za naszym ogrodem. Ponieważ było jasno jak w dzień i pojawili się banderowcy więc schowałem się za róg stodoły. Mama po zabraniu maszyny wyszła na podwórze i tam dopadli ją banderowcy. Widziałem ją najpierw słaniającą się i nagle zastygłą w bezruchu. Mama nie żyła i nie wiedziałem co z sobą począć. Zobaczył mnie kuzyn Józef Rybka dorosły mężczyzna, który był jednym ze „strebków”i powiedział żebym udał się do Wójcików. Pobiegłem do ich domu, stukałem ale nikt nie odpowiadał. Płakałem, jacyś ludzie zobaczyli samotnego i płaczącego dzieciaka i porozmawiali ze mną. Gdy dowiedzieli się że straciłem matkę to zabrali mnie ze sobą do kościoła. Tam siedziałem do rana na chórze. Wszyscy krewni w zupełnie różny sposób ratowali się tej nocy.
Ciocia siostra mamy, Rozalia Grabowska z malutką córeczką znalazła schronienie tej nocy w rodzinie znajomych Ukraińców. Jej mąż Jan Grabowski był w tym czasie w zupełnie innym miejscu, wyszedł z domu żeby pełnić wartę .Ciocia Grabowska starszego synka Staszka wysłała do dziadków Anny i Józefa Lekkich. Dziadkowie zostali zamordowani na podwórzu. Staszek, choć miał tylko pięć lat, to jednak w tej opresji zachował się bardzo przytomnie. Gdy zobaczył zastrzelonych dziadków położył się obok nich i udawał nieżywego. Opowiadał nam później co słyszał i widział leżąc i udając trupa. Ponieważ babcia Anna Lekka chodziła używając kul, to gdy ją zastrzelono one spadły obok niej. Mały Stasio Grabowski usłyszał jak mijający banderowcy kpiąc mówili-„ Zobacz, baba z karabinami.” Po pewnym czasie drogą podążały młode ukraińskie dziewczyny z pochodniami w rękach skandując” Smert Lachom”
Z Plebanii zginęło pięć osób, Anna Rybka czyli moja mama na podwórzu, dwie osoby, matka z synem w rodzinie Mularów, którzy schowali się w dole na ziemniaki i tam dopadła ich śmierć. Sąsiad Zarzycki z wnukiem Henrykiem, stracili życie wśród rosnących lip.
Czy ten napad nie był zmową ?
Wątpliwości Bronisława Sochy z Zagrodna
Do napadów w Baryszu doszło w styczniu i lutym .Napad na Mazury to była rzeź. Polacy się bronili i strzelali do napastników. Wydaje mi się że ten napad to była zmowa- między banderowcami a sowieckim komendantem Iwanienko.
Zapamiętałem te wydarzenia tak: Gdy o 9-tej wieczorem zaczęło się wszystko palić i wybuchła strzelanina, ja mając 10 lat miałem w ręce karabin i ze strachu schowałem się nad rzeczką, gdzie było dużo ludzi. Polacy tu mieszkający bronili się, więc banderowcy do nas nie przyszli. Strzelanina trwała dość długo, po ich stronie też byli zabici. Akcja banderowców na Mazurach trwała do drugiej w nocy.
Po spaleniu Mazurów banderowcy pojechali do Zalesia, gdzie również wymordowali Polaków. W trakcie napadu na Mazury, udało się niektórym przedrzeć przez banderowców i pobiegli po pomoc do Buczacza. Policjanci, którzy przybyli z Buczacza i zobaczyli swoje rodziny pomordowane, chcieli podpalić Czeremszynę, gdzie mieszkali Ukraińcy, ale inni ich powstrzymali.
Na drugi dzień wyprawiliśmy się do Buczacza bo baliśmy się zostawać na Mazurach. Nasz dom nie został spalony więc wzięliśmy dobytek na sanie i zamieszkaliśmy w pokoju w pewnej pustej pożydowskiej kamienicy. W maju jednym z pierwszych transportów wyjechała z Barysza siostra Anna z mężem i osiedliła się w Zagrodnie. My jadąc na adres siostry, dotarliśmy do Zagrodna w październiku 1945 roku. Mój ojciec Ignacy spisał te wydarzenia w siedmiu zeszytach i wysłał do redakcji we Wrocławiu, która gromadziła pamiętniki. Nie dostaliśmy od nich żadnej odpowiedzi, a ojciec zmarł w 1949 roku.
Wspomnienia z Barysza
Czesławy Mróz ,siostry księdza Józefa
W grudniu 1944 roku z Draganówki do Barysza przywiozła mnie znajoma nauczycielka. Zamieszkałam u mojego brata na plebanii. Częstym gościem bywał u nas ksiądz Wawrzyński ze Słobótki Dziuryńskiej. Nocował on wielokrotnie w Baryszu, bo Ukrainiec ostrzegł go, że ma być zamordowany. Nie pamiętam czy tej nocy był również w Baryszu, ale był na pewno ksiądz Rozwód. Jako dziecko chłonęłam wszystko, co opowiadali ludzie przybiegający na plebanię. Opowieści były wstrząsające. Opowiadano o zabitych i rannych. Rano mój brat poszedł pełnić posługę kapłańską na mazurskie pogorzelisko, a nauczycielka Paulina Dębicka opatrywała i pomagała rannym. Po tych wydarzeniach brat w dalszym ciągu przebywał w Baryszu. Tylko raz między wiosną a jesienią pojechał ze mną do mojego domu rodzinnego, do mamy.
Zeznania siostry zakonnej Izabeli Gąsiorowskiej
ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Maryi
Gdy doszło do masakry na Mazurach. Siostra Izabella Gąsiorowska udała się do miejsca tragedii aby pospieszyć z pomocą potrzebującym. Pobiegła do wołających ratunku i wówczas posypały się w jej kierunku strzały, tuż przy twarzy. Upadła, a banderowcy zostawili ją sądząc że nie żyje. Zakonnica opatrywała rannych przez cały następny dzień do późnego wieczora, wśród nich było dużo dzieci. Dziesięciomiesięczny chłopczyk miał odstrzeloną dłoń odwróconą do góry. Wspominała: Darłyśmy z mamą prześcieradła, bo brakowało bandaży. Ksiądz Józef Mróz odważył się pojechać do Lwowa, do moich sióstr, które pracowały w Łyczakowskim szpitalu i przywiózł stamtąd za zgodą dyrektora opatrunki oraz środki dezynfekujące. Ale była to kropla w morzu potrzeb…
Zabitych była moc… Dwutygodniowe dziecko zabito razem z matką…Śnieg na drodze był czerwony od krwi zabitych i rannych. Rannych było mniej niż zabitych 3-4 dni trwała zwózka pomordowanych na cmentarz. Jeszcze długo siostra Izabella zajmowała się rannymi i poszkodowanymi. Zbierała zioła i pomagała potrzebującym.
O napadzie
wiersz anonimowego autora
Jakieś wojsko jedzie z góry
Banderowcy na Mazury
Z Koziej Góry, zza kierniczki
i na brzuchach i na raczki
Jak Mazury podpalili
sami siebie też pobili
Jak zaczęli atakować
nie miał się gdzie Polak schować
Kto uciekał to strzelali
a kto siedział to rąbali
ręce, nogi obcinali
i do lasu uciekali
Sceny ze wspomnianej nocy noszą rozmówcy nie tylko w pamięci ale i często wracają one w snach. Odchodzą ci co je przeżyli, a ich potomkowie czy jeszcze pamiętają? Zachowajmy pamięć o tych wydarzeniach w naszych rodzinach, bo kto o nie zadba, skoro pojawiają się książki takie jak napisał Mizak, gdzie napastników przedstawia się jako powstańców i bohaterów. Na zbiorowej mogile potomkowie Baryszan mieszkający w Krzelkowie, po przeszło 65 latach od zbrodni, za zgodą Ukraińców żyjących obecnie w Baryszu postawili półlegalnie niewielki grobowiec, który mówi oględnie o spoczywających w mogile osobach, że zginęły tragicznie tej nocy.
Po 70 latach
Strażnik Pamięci Bronisław Boczar
Walczący o pomnik i umieszczenie listy pomordowanych Polaków w Baryszu
Bronisław Boczar któremu zamordowano ojca i brata ,od wielu lat zmaga się z polityką i biurokracją, upominając się o ustawienie pomnika i tablic z nazwiskami pomordowanych w Baryszu. Czyni to na drodze oficjalnej i zgodnie z prawem, kierując pisma od uprawnionych instytucji. Poniżej zamieszczono kilka dokumentów wybranych z obszernej korespondencji. Obrazują one trudności, obietnice oraz etap na jakim znajduje się budowa pomnika mogiły.