Jezusowa
przypowieść o pasterzu, który - w przeciwieństwie do najemnika - życie
swoje daje za owce. Jezus dał za nie życie, stwarzając wzór dla
dusz-pasterzy.
Wczoraj była niedziela Dobrego Pasterza, zaczął
się w Kościele katolickim tydzień powołań kapłańskich. W Polsce sprawa
jest szczególnie aktualna, bo powołań tych teraz ubywa. Nie wiadomo, co
prawda, czy jest to zjawisko chwilowe, czy też boom wieloletni się
skończył na długo.
Księża, pasterze nasi dobrzy i niedobrzy. Przeczytałem właśnie książkę kapłana polskiego niewątpliwie niezwykłego: Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Rzecz wydał właśnie Znak, pod tytułem „Moje życie nielegalne" , przy współpracy „znakowego" redaktora Wojciecha Bonowicza. Bonowicz tekst mówiony nagrywał, zadawał pytania, napisał wstęp.
A
tekst jest na tematy różne. Spaja go oczywiście osoba autora, jest to
jego obszerna autoprezentacja (prawie 400 stron druku), ale ksiądz
zajmuje się bardzo różnymi sprawami i różne swoje prace szczegółowo
opisuje. Czytelnik, który kojarzy tego duchownego wyłącznie z polityką,
dowie się, że jego działalność do niej wcale się nie sprowadza, że jest
ona wręcz „trójpolówką". Pole polityczne, a jakże, ale również
społeczno-opiekuńcze: „muminki" i specyficznie duszpasterskie:
Ormianie. Można jeszcze powiedzieć, że mamy temat czwarty, jakoś
okalający tamte trzy: Kościół rzymskokatolicki w Polsce. Widzimy go tu
w całej krasie, jest poniekąd bohaterem książki, na równi ze swoim
księdzem. A jego opowieść o własnym życiu mógłbym nazwać kościelnie:
„apologia pro vita sua". Samoobrona. Odpowiedź na różne kościelne
krytyki. Nie jest to oczywiście cały czas polemika, ale w sumie mamy tu
obraz człowieka, który mieści się w eklezjalnych strukturach z
największym trudem i tego nie ukrywa. No i broni się. Ktoś powiedziałby
nawet, że jest to obrona przez atak - ale ja tak nie myślę. Ksiądz
Zaleski zaperza się nieraz, w życiu jeszcze mocniej niż w książce - ale
za dobrze znam te struktury, by nie rozumieć, że mogą drażnić potężnie.
Zaczęło się oczywiście od seminarium duchownego. Krytyka stylu
czy raczej właśnie drylu wychowania seminaryjnego nie odbiega w książce
od tego, co słyszę a trochę i czytam od dawna. Kleryk jest traktowany
jak dziecko i to raczej głupie. Może raczej był - nie neguję jakiejś w
tej pedagogii ewolucji. O ile wiem, nie ma już np. w seminarium
warszawskim gwizdków - ale były. To upodobniało seminarium duchowne do
całkiem nieduchownego wojska. Specyficznie rozumiane posłuszeństwo.
Przyszły ksiądz Zaleski o mało nie wyleciał ze stanu duchownego już w
przedbiegach, bo już wtedy był duszą rogatą.
Zapewne dzięki
kardynałowi Macharskiemu skończyło się tylko na przerwie w studiach, bo
ośmielił się zaproponować reformę w sposobie nauczania. W książce jest
osobny rozdział pt. „Ksiądz nie powinien być BMW", czyli bierny, mierny
i wierny, ale właściwie z całego dzieła wyziera owa dusza mocno rogata.
Tyle że według mnie nie są to rogi diabelskie. Tadzio - mogę tak go
nazwać, bo znamy się od dawna - ma temperament zaiste potężny, język
analogiczny, do dobroci anielskiej mu bardzo daleko, ale dyskredytować
go nie wolno. Swoim zapałem lustracyjnym naraził się licznym
„eklezjałom" (termin mój, nie jego) tak bardzo, że jak twierdzi -
pewnie przesadza niewiele - psy na nim wieszają, ale on naprawdę robi
też co innego.
I to bardzo, bardzo wiele. Najpierw zatem -
Muminki. Całą książkę przeczytałem niemal jednym tchem, bo jest w ogóle
doskonale zrobiona, ale niektóre partie czytało mi się ze szczególną
ciekawością, bo temat jako dobrze znajomy wciągnął mnie już „avant la
lettre". Moja córka, właśnie z Tadziem, była w grupie młodzieży
inicjującej w Polsce międzynarodowy ruch partnerstwa wobec
niepełnosprawnych psychicznie. W ogóle ruch się nazywa „Wiara i
Światło" (oraz „Arka"), dzieło symbolizowane wręcz przez osobę Jeana
Vaniera, ale u nas przyjęła się ta nazwa pieszczotliwa, mniej
patetyczna - i jej używa Tadzio. Otóż założył on w podkrakowskich
Radwanowicach a z czasem i kilku innych miejscowościach ośrodki dla
takich osób. Opisuje swoje starania organizacyjne, ale również
obszernie i barwnie opowiada o osobach: kapitalne są sylwetki tych
Krzysiów, Kaziów, Rysiów. Nie ma tu wcale patosu i samochwalstwa: to
jest po prostu dobre pisarstwo.
No i Ormianie. Tadzio jest po
matce Isakowicz, ma w swym rodzie dwóch wybitnych duchownych, sam
został trzecim: jest jednym z trzech duszpasterzy tego obrządku
katolickiego w Polsce, faktycznie również opiekunem duchownym Ormian
formalnie nie unickich, których jest w Polsce parędziesiąt tysięcy.
Opowiada bardzo ciekawie i życzliwie o specyfice tego starożytnego
Kościoła: bez obowiązkowego celibatu, bez obowiązkowej spowiedzi
„usznej", z wyborem biskupa przez wiernych, z paraliturgicznym
zabijaniem baranka z okazji chrztu, ślubu a nawet udanej matury. Tadzio
bliski mi jest swoim otwarciem ekumenicznym.
Nie tylko tym. Także
wieloma poglądami kościelnymi. Na przykład koncepcją celibatu na wzór
doktora Judyma z „Ludzi bezdomnych", ale nieobowiązkowego, bo nie każdy
człowiek do takiej ofiary zdolny, a kapłanem może być dobrym z żoną i
dziećmi. No i przesłaniem, że konieczna jest większa szczerość w
Kościele, pokora na urzędach duchownych, zdolność do samokrytyki.
Czy
sam autor książki jest do niej zdolny? Nie sądzę, by zdawał sobie
dostatecznie sprawę, że jeśli ma być lustracja, to nie może być dzika,
a do takiej miał niewątpliwą skłonność. Niemniej w swojej autoapologii
uderza się nieraz we własne piersi, tonuje też swoje opinie o ludziach
Kościoła. I spoza Kościoła: ciepło mówi na przykład o Michniku,
przecież ostrym przeciwniku lustracji, w ogóle dla wielu diable
rogatym. Książka jest nie tylko bardzo ciekawa: także sympatyczna. Choć
(dlatego, że?) tak mało księża.
Blog Jana Turnaua, 14 kwietnia 2008 r.